A tak swoją drogą... Żeby nam się chciało, tak jak im się chciało
Sportem rządzi pieniądz. I to – niestety – nigdy się nie zmieni. Możemy to albo zaakceptować, albo odrzucić – wtedy nawet nie warto chodzić na stadion. Korupcja, doping, czy choćby zwykła „olewka zawodowców” – to wszystko jest na porządku dziennym. Na szczęście wciąż można znaleźć sport czysty, nieskazitelny. Gdy ktoś go zasmakuje raz, chce do niego wrócić jak najszybciej.
Dycha za nami.
W swoim życiu brałem udział w wielu imprezach sportowych – na najwyższym poziomie. Nigdy jednak dotąd nie odczuwałem aż takiej radości, jak po niedzielnej imprezie.
Sam jestem sobie winny – biegam (z haniebnymi przerwami) od ponad czterech lat, a dopiero pierwszy raz zdecydowałem się wziąć udział w masowym biegu.
Uwierzcie mi – ci bieganiu niechętni, może lekko stukający się w głowę na widok kolejnych informacji czy zdjęć z „Dyszki” – że wrażenia są... po prostu niezwykłe.
Tomek Dudek, który pełnił w niedzielę funkcję DJ’a, stwierdził, że jeszcze nigdy nie widział wokół siebie tylu uśmiechniętych twarzy. Jakby ktoś prysnął gazem rozweselającym wokół stadionu lekkoatletycznego przy ul. Bocznej, wprowadzając zgromadzony tłum w stan ekstazy. Plus taki, że nikt się nie dusił... no, chyba że w trakcie trasy kogoś złapała zadyszka.
Ale... w niedzielę nawet ta zadyszka dodawała jakiegoś dziwnego uroku.
Słowa Tomka to sama prawda. W rzeczywistości – szarej, brudnej, gdzie owieczkami rządzą barany, na porządku dziennym jest wyścig szczurów i obrabianie pleców na każdym kroku, okazuje się, że jednak można stworzyć wspaniałą, rodzinną atmosferę.
Być może takie zasady panują w każdym biegu masowym, może zachwycam się niepotrzebnie – tego nie wiem. Mówię o faktach: ten najważniejszy jest taki, że w Kielcach zrobiono wspaniałą imprezę.
Z jednej strony może zadziwiać, że wszystko zorganizowali zwykli amatorzy. Z drugiej... Pewnie dlatego II Kielecka Dycha tak zachwyciła – we wszystkim widać było pasję, chęć wspierania biegaczy na każdym kroku. Organizatorzy zrobili imprezę tak, jakby sami chcieli ją widzieć jako zawodnicy.
Udało się. Ot, takie porównanie – Bogdan Wenta w sobotę, po zwycięstwie nad THW Kiel, sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą Vive ograło Chrobrego Głogów. Dzień później, po minięciu mety i serii rozmów z współuczestnikami, uśmiech nie schodził z jego twarzy nawet na sekundę. I to mimo tego że – jak przyznał – czas miał o minutę słabszy, niż zakładał.
Bo nie wyniki były tego dnia najważniejsze. Na luzie, bez napinki, byle do przodu - po prostu do mety. Byle dobiec.
Dobiegła także mama małego Bartka, w koszulce „Biegnę, żeby Bartek mógł biegać” – tak jak kilkudziesięciu innych uczestników. Bartek urodził się bez stopy, cały czas rośnie i co pół roku trzeba wymieniać protezę na większą. To oznacza duży wydatek dla rodziców, ale... Od czego są koledzy i koleżanki z trasy?
Ta jedność, solidarność, chęć pomocy – rzecz niebywała. W pewnym momencie, będąc na Bocznej, miałem wrażenie, jakbym był w innym świecie. Dzisiaj cały czas czuję wewnątrz siebie taką dziwną pustkę. I ogromną chęć powrotu do tamtego świata...
Bo tutaj i teraz, gdy słyszę oraz czytam kolejne absurdy o „profesjonalnych klubach” i „profesjonalnych sportowcach”, wcale mi się nie podoba.
Ogromne gratulacje dla pani Karoliny za to, że mimo nieszczególnej sympatii do biegania minęła linię mety. Mąż Damian był zachwycony i dumny – i słusznie!
Brawa niezwykłe również dla organizatorów! Chciałbym wymienić wszystkich, ale... Mógłbym kogoś pominąć. Dlatego swoje słowa skieruję tylko do jednej osoby – niech przekaże pozostałych. Podobno Bartłomiej Kozłowski – biegowy człowiek orkiestra - już na kilka dni przed niedzielną imprezą nawet spał na stadionie przy Bocznej, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik.
Co ja tutaj będę się dużo rozwodził... Po prostu świetna robota! Dziękujemy!
Ale to nie wszystko. Proszę o wybaczenie, lecz mam nadzieję, że już wkrótce znowu trzeba będzie... pakować materac i lecieć na Boczną. Bo to będzie oznaczało kolejny bieg masowy i kolejne niezwykłe przeżycia! Czekamy na to z niecierpliwością.
Podobno – takie chodzą słuchy „na mieście” - nie warto było mówić w niedzielę: „do zobaczenia za rok”. Oby! Trzymam kciuki, żebyśmy wszyscy mogli spotkać się na wspólnej imprezie znacznie szybciej.
Ale... oczywiście na luzie, bez napinki! :)
Tomasz Porębski
Wasze komentarze
jaki k... materac? :)