Chłopaki nie zamykają się na młodego. Rodzynek wśród gwiazd
Młody i zdolny pośród wielu utytułowanych zawodników. Do niedawna nieznany, dziś lubiany przez kibiców lewy rozgrywający w ekipie Bogdana Wenty. Jak w zespole gwiazd odnajduje się wychowanek wicemistrzów Polski i członek pierwszego zespołu Vive Targów Kielce, Mateusz Przybylski?
Jak się czujesz, jako swoisty rodzynek? Dopiero wchodzisz w wielki świat handballa, a już jesteś w gronie wybitnych zawodników.
- Na początku dało się zauważyć przeskok i było to trochę trudne do ogarnięcia. Cieszę się, że gram dla tego zespołu, swojego miasta, kibiców. Od tych zawodników mogę podpatrywać wiele rzeczy, dostawać wskazówki, ciągle się rozwijać.
Podpatrzyłeś może jakiś element gry na treningu, który starasz się wcielać w życie na parkiecie?
- Obserwuję wiele rzeczy i te, które mi najbardziej odpowiadają, wykorzystuję. Nie jest tak, że wzoruję się tylko na jednym koledze z drużyny, tylko w miarę możliwości „podglądam” wszystkich.
Rozmawiasz czasem po treningu z Grzegorzem Tkaczykiem czy Michałem Jureckim, zawodnikami grającymi na twojej pozycji?
- Oczywiście. Imponuje mi to, że chłopaki nie zamykają się na młodego, tylko podpowiadają i radzą, jak wykonać daną rzecz. To jest motywujące i cieszę się, że mam ich koło siebie. Niekiedy pogadamy na różne sprawy.
Jakie czułeś się, wchodząc po raz pierwszy do szatni seniorskiego zespołu?
- Wiesz, miałem już jakieś „wstawki” dwa lata temu. Grałem z nimi, trenowałem, więc to nie było coś bardzo nowego.
Półtora roku temu zostałeś wicemistrzem Polski juniorów, dostałeś także powołanie do młodzieżowej reprezentacji kraju, wybrano cię do najlepszej „siódemki” rozgrywek. Miałeś wrażenie, że świat stoi ci u stóp?
- Nigdy w ten sposób nie myślałem, ale zobaczyłem, że jak się chce coś osiągnąć, to można. Mieliśmy bardzo fajną ekipę, byliśmy zżyci, znaliśmy się z podwórka i to zaprocentowało. Nasz trener, Aleksander Litowski to wysokiej klasy szkoleniowiec, miał wielki wkład w ten sukces. Nie zapowiadałem się specjalnie na jakiegoś geniusza piłki ręcznej, raczej byłem jednym z wielu. Wyróżniać zacząłem się dopiero wtedy, gdy nabrałem warunków fizycznych. Cieszy mnie, że to wszystko tak fajnie się potoczyło.
Dużo nauczyłeś się od trenera Litowskiego? Masz z nim nadal kontakt?
- Tak, już 2 stycznia poszedłem na trening rezerw, bo nie mogłem wysiedzieć w domu. Lubię, jak mam wolny czas, odwiedzić tego szkoleniowca, pogadać z nim. Trener jest moim przyjacielem, zawsze coś poradzi. Powie, co o danej sytuacji myśli, jak ją widzi. Fajnie, że mam kogoś takiego.
Gdy wychodziliście na środek parkietu w Hali Legionów, by dostać gratulacje za zdobycie srebra w Mistrzostwach Polski, to czułeś, że ty też kiedyś możesz zagrać dla tych kibiców?
- Zawsze o tym marzyłem, ale to były ciche pragnienia. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że będę grać w pierwszym zespole, dostanę powołanie do młodzieżówki, zdobędziemy medal, to kazałbym mu iść i zmienić dilera (śmiech). To się tak szybko potoczyło, że nawet nie zdążyłem się zorientować.
Potem nastąpiło twoje pierwsze zderzenie z piłką seniorską. Poszedłeś do Końskich, bo podobno twój tata zablokował wypożyczenie do Warmii Olsztyn.
- Może nie zablokował, ale były jakieś rozbieżności w różnych sprawach. Ojciec dba o moje interesy, uprawiał szczypiorniaka i ma doświadczenie. Ja również nie byłem zachwycony tą opcją, nie miałem wysokiej pewności siebie, nie chciałem od razu iść z drugiej ligi do Superligi, żeby się nie sparzyć. Pojechałem z nimi na turniej towarzyski do Kwidzyna i już po drugim meczu powiedzieli, że mnie chcą, no ale... Wyszło jak wyszło. Nie żałuję, cieszę się z tego, gdzie jestem teraz
A jak z perspektywy czasu oceniasz pobyt w Końskich?
- Nie było tam kolorowo, nie ma co do tego wracać. Potem nastąpiło wypożyczenie do Gorzowa.
No właśnie, opowiedz o tym.
- Nie ukrywam, że te pół roku było dla mnie udane, mogłem grać z dobrze znanym w Kielcach Filipem Kliszczykiem. Znalazłem się w dobrym miejscu. Mimo że zespół miał problemy finansowe, to jednak okres ten wspominam bardzo miło. Nawet nie zależało mi na jakichś wielkich pieniądzach, tylko na rozwoju sportowym.
Jak się zmotywować na mecz w Kielcach lub Płocku, kiedy już przed pierwszym gwizdkiem jest się niemal pewnym porażki?
- Akurat takich problemów nie miałem przed wizytą w Kielcach, bo chciałem się pokazać. Na trybunach siedziała moja rodzina, znajomi, wszyscy mnie oglądali, chociaż oczywiście miałem świadomość, że dwóch punktów stąd nie wywieziemy. Jeśli chodzi o Płock, to również motywacja była, bo już chyba z mlekiem matki wyssałem tą niechęć do Wisły (śmiech). Uważam, że ci zagraniczni zawodnicy nie do końca mają świadomość, o jak wielką stawkę toczy się „święta wojna”. Pamiętam czasy, kiedy przed tymi spotkaniami na halę przy ulicy Krakowskiej przychodziło się trzy godziny przed meczem, byle tylko zająć dogodną pozycję do oglądania swoich idoli. Niekiedy z kolegami szliśmy jako chłopcy do czyszczenia parkietu, to widzieliśmy wszystko z jeszcze lepszej perspektywy.
Ciągnęło cię jak byłeś dzieckiem do piłki nożnej, czy też od początku postawiłeś na handball?
- Na początku chciałem zostać piłkarzem nożnym, byłem nawet zapisany do jednej z sekcji w Koronie. Tata, który kochał piłkę ręczną, namawiał mnie, bym spróbował w „jego” dyscyplinie. Z czasem poszedłem nawet do szkoły sportowej na Barwinku, gdzie obecnie stoi bardzo fajne boisko do szczypiorniaka. Ja takich nie miałem, więc tylko się cieszyć, że idzie to w coraz lepszym kierunku. Wracając do futbolu, to do dzisiaj lubię pograć z kolegami w wakacje. Wypić piwo też, wszystko w sympatycznej atmosferze.
Co powiesz o największym utrapieniu sportowców, czyli o kontuzjach?
- Miałem i do tej pory mam to szczęście, że mnie akurat one omijają.
Układałeś w swojej głowie jakiś plan B w wypadku, gdyby właśnie jakiś uraz pokrzyżował ci plany o karierze szczypiornisty?
- Działałem pod wpływem chwili. Robiłem wszystko „na żywioł”, ale myślę, że jak ktoś chce coś osiągnąć w sporcie, to musi się temu w stu procentach poświecić. Nie ma mowy o żadnych półśrodkach. Sukces zależy od wielu czynników, takich jak przyjaciele, wsparcie, szczęście.
Jaki jesteś w szatni - potrafisz wyrazić własne zdanie, czy też raczej słuchasz i obserwujesz?
- Dopiero się uczę, mam 20 lat, drugi pod tym względem Bartek Tomczak jest aż siedem lat starszy. Czasami na mecze jeździ z nami również Kamil Buchcic, bardziej zbliżony do mnie wiekowo, więc obaj wolimy w ciszy przyglądać się chłopakom.
Z „Bułą” to znacie się chyba jeszcze z czasów juniorskich?
- Tak, często z nim mieszkałem na zgrupowaniach, jest moim kumplem. Fajnie, jak czasami załapie się do pierwszego zespołu, bo mamy dużo wspomnień z dawnych lat. Wracając jeszcze do tych rozgrywek dla młodych chłopaków, ciekawostką jest to, że przed nami chyba żaden rocznik przez długi okres nie zdobył medalu Mistrzostw Polski, ostatnim przed nami był Paweł Podsiadło ze swoją ekipą.
A co sądzisz o problemie, który mają młodzi zawodnicy - większość klubów chyba boi się odważnie postawić na „świeżaków”. Wolą kupić jakiegoś taniego gracza ze Wschodu niż zaufać dwudziestolatkowi.
- Zamiast postawić na przyszłość, niestety przyjął się trend, że prezesi wolą ściągać jakichś najemników ze wschodu... To nie jest dobra postawa. Utrzymało się na szczęście chociażby kilku chłopaków z Płocka, którzy potrafili znaleźć sobie klub w Superlidze. Drugą stroną medalu jest to, ze można narzekać na kluby i trenerów, a jak nie ma materiału na zawodnika, to nikt nic nie zrobi.
W jaki sposób ukształtowała się twoja pozycja na parkiecie?
- Wzięła się ona z warunków fizycznych, ale za czasów juniorskich grałem na każdej, od lewego do prawego skrzydła. No tylko oprócz bramki (śmiech).
Jak to jest z twoim pseudonimem - bardziej „Bioły” czy „Koniu”?
- „Bioły” to ksywka szkolna, moi znajomi do tej pory mi tak mówią, wzięła się od tego, że jestem blondynem. A „Koniu” to pseudonim odziedziczony po moim tacie, na niego tak wołano.
Wiążesz jakieś znaczenie z numerem na koszulce?
- Nie, mam 20 lat to wziąłem sobie „20”, ale generalnie jest mi to obojętne. Na początku chciałem grać z „91”, czyli moim rocznikiem, jak np. Sławek Szmal, ale nie mogłem go wybrać.
Robią na tobie wrażenie starcia w Lidze Mistrzów z takimi klubami jak Veszprem czy Atletico?
- Niestety w Champions League nie miałem okazji powąchać parkietu, ale na pewno gdzieś cały czas jestem z zespołem i widzę, na jakich zasadach się to odbywa. Nawet jak odejdę z Kielc po sezonie, nie uznam tego czasu za stracony. Mam nadzieję, że sukcesywnie będę spędzał na boisku coraz więcej minut.
Rzucałeś karne w juniorach? W niektórych meczach trener Wenta daje Ci podejść do „siódemki”.
- Sam nie wiem, od czego to zależy (śmiech). Chłopaki mówią w niektórych sytuacjach trenerowi, żeby mnie wpuścił, to jest sympatyczne, widać, że stanowimy zgodną drużynę.
Jeśli twoja pozycja w zespole się nie zmieni, będziesz wchodził na parkiet, ale nieregularnie lub rzadko, to odejdziesz z Kielc?
- Ciężko powiedzieć mi cokolwiek na ten temat teraz. Nie tacy piłkarze jak ja musieli godzić się z rolą rezerwowego.
Masz nadzieję, że ta sytuacja ulegnie zmianie?
- To nie zależy tylko ode mnie. Takie jest życie, nie zawsze wszystko jest super. Gram mało, ale tak jak mówię, nie wiem, czy to się zmieni. Nie do końca zadowalam się swoją pozycją w klubie, ale trenuję mocno i daję z siebie wszystko.
Jak oceniasz szanse Polski na Mistrzostwach Europy w Serbii?
- Mam nadzieję, że chłopaki wypadną na tej imprezie jak najlepiej i brak Sławka Szmala nie będzie zanadto odczuwalny.
A jakie masz wrażenia po słowackim turnieju, na którym wystąpiłeś w barwach Polski „B”?
- Mogłem tam trochę pograć, w większości w obronie, ale na pewno zdobyłem jakieś nowe doświadczenie. Fajnie współpracowało mi się z trenerem Damianem Wleklakiem i widać, że nie jest przypadkowo szkoleniowcem reprezentacji. Jeśli będzie mnie powoływał dalej, to liczę, że udowodnię swoją wartość.
Świętowałeś powołanie?
- Nie, będę świętował, jak wygram jakieś trofeum.
Mistrzostwo Polski w maju?
- Damy z chłopakami z siebie wszystko. To zawsze coś pokonać Płock, w dodatku na ich terenie zwycięstwo smakuje podwójnie.
Jak ci się układa współpraca z trenerem Wentą?
- Co tu dużo mówić, jest OK.
Kontaktował się z tobą ktoś z Kielc na wypożyczeniu w Gorzowie i Końskich? Chodzi mi o to, czy interesowali się tobą, czy też postrzegali jako kolejny „wieczny talent”, który przepadnie?
- Myślę, że do moich trenerów klubowych czy ogólnie do odpowiednich ludzi szły jakieś zapytania.
Jakim człowiekiem w twoim odczuciu jest Bertus Servaas?
- Rzadko z nim rozmawiam, ale myślę, że przede wszystkim ma bardzo dużo pracy. Poza tym wydaje się sympatyczny i miły.
Co możecie osiągnąć w tym sezonie?
- Bardzo dużo, ale zależy to od nas samych. Uważam, że mamy jedną z najlepszych bramek na świecie. Zależy to od dyspozycji dnia, formy, ale możliwości mamy duże.
Wierzycie w awans do 1/8 finału Ligi Mistrzów?
- Na pewno tak, nie byłoby sensu wychodzenia na parkiet, gdybyśmy z góry zakładali niepowodzenie. Wierzymy, że jesteśmy w stanie wyjść z tej grupy i będziemy walczyć! Pokazaliśmy charakter w ostatnich meczach i chcemy kontynuować dobrą passę.
A ciężko jest zebrać się w sobie, by walczyć choćby z Atletico, które odskakuje na siedem goli?
- Ja w Lidze Mistrzów na parkiecie się nie pojawiłem, ale mogę powiedzieć na przykładzie swoich meczów, że zdarzało mi się w końcówkach przegrywać pięcioma golami, by na końcu wygrać. Trzeba ciągle wierzyć, to podstawa.
Trudno się przestawić z Ligi Mistrzów na rozgrywki krajowe, męczą was podróże?
- Przyznaję, że niekiedy trudno jest zmienić poziom, a podróże rzeczywiście dają w kość. Mam jednak taki charakter, że jestem silnie związany z Kielcami i gdyby mnie ktoś zapytał, gdzie będę mieszkał, powiem, że w Kielcach. Nigdzie indziej się nie widzę, tu jest mi dobrze. Nawet na wypożyczeniu w Gorzowie raz czy dwa razy w miesiącu wracałem do mojego miasta.
Jak prowadzicie wysoko w polskiej Superlidze, macie ochotę „zaszaleć” i zagrać pod publiczkę, czy też wasze nastroje tonuje Bogdan Wenta?
- Ja osobiście nic takiego nie odczuwam, a trener wymaga od nas jednego - byle jak, byleby wpadło, nieważne czy stanie się to, gdy zawodnik leży, biega czy fruwa.
Z kim mieszkasz na zgrupowaniach przedmeczowych?
- Jakoś tak się ułożyło, że z Grześkiem Tkaczykiem, ale zespół nie może i nie powinien dzielić się na grupki, bo stanowimy drużynę i wszyscy musimy być razem.
Miałeś problem z nauczycielami w szkole z powodu swojego wyboru?
- Nie, żyłem w nimi w zgodzie i sądzę, że oni na swój sposób akceptowali mój wybór.
Koledzy z pierwszego zespołu zafundowali ci chrzest bojowy? Kto jest największym wesołkiem w szatni?
- Nie było niczego takiego, no a co do wesołków, to chyba ci, którzy najwięcej mówią, na przykład Rastko.
Nie macie problemu z porozumiewaniem się na parkiecie z zagranicznymi zawodnikami?
- Nie, chłopaki umieją podstawowe zwroty, nasz slang, więc jest OK.
Integrujecie się w jakiś sposób po treningach?
- Czasami wyjdziemy na jakąś kolację, piwo, pogadamy. W końcu drużyna to taka mała rodzina.
Czytasz komentarze w Internecie? Spływa po tobie krytyka?
- Wolę poświęcić się lekturze artykułów, ale wiadomo, że jak coś poczytam na temat swojej osoby, to powinno to wlecieć jednym uchem a wylecieć drugim. Nie znam jednak osoby, która by potrafiła się tak zachować.
Rozmawiał Marcin Długosz.
fot. Paula Duda, Krzysztof Żołądek (swietokrzyskie.org.pl), Patryk Ptak
Wasze komentarze
Jest inteligentnym człowiekiem i mowi to co powinien zachowuje poprawność. W obecnym Vive sie nie rozwinie. To drużyna starych doświadczonych graczy którzy z miesiąca na miesiąc tracą na wartości. Mam nadzieje ze moze on prze lamie ten trand ktory prowadzi do nikad
Śmieszne.Wybitny zawodnik.Chciałbym aby tak było,aby grał jak Paczkowski w Płocku.Ale Przybylski nawet do pięt nie dorasta Paczkowskiemu.Tamten nawet w LM potrafi super zagrać a Przybylski nie potrafi grać z ogórkami w Polskiej Lidze.Sory ale taka jest prawda.Uważam,że porażką jest to że został włączony do 16tki bo teraz Vive ma tak naprawdę kadrę 15to osobową.Być może jest też w tym wina naszego "boga" czyli Wenty.Bo skoro go zostawił to powinien dawać mu grać w naszej lidze dużo więcej i więcej wymagać.O innych grzechach Wenty nie będę tu pisał.Dziwi mnie tylko ślepe uwielbienie go przez całą halę.Można to porównać do płaczu narodu koreańskiego po stracie ukochanego wodza.