Moja walka z pechową trzynastką
Nigdy przesądny nie byłem. Nawet gdy jakiś czas temu, trzynastego w piątek, złamałem rękę, nie zrzucałem winy na pecha. Tym bardziej nie przejmowałem się faktem, iż najważniejszym startem w bieżącym roku, będzie mój trzynasty maraton w karierze - 37. Berlin Marathon.
Cały etap przygotowań od listopada 2009 do września 2010 przebiegał wręcz idealnie. Poprawiłem „życiówki” na dystansie 10 km i w półmaratonie, przepracowałem bardzo solidnie okres bezpośredniego przygotowania startowego, odbyłem owocny obóz w Szklarskiej Porębie. Pozostał ostatni mocny trening – start na 10 km w Busku Zdroju. Biegło mi się fenomenalnie, szczyt formy miał przyjść za tydzień.
Niestety, zamiast dyspozycji życia, pojawiło się silne zapalenie gardła. Wszystkie znane mi naturalne sposoby walki z przeziębieniem zawiodły. Gdy ból osiągnął apogeum uniemożliwiające przełykanie śliny, udałem się do lekarza. Do startu pozostały 3 dni. Przepisany mi antybiotyk stanowił wyrok zakazujący startu w Niemczech. Czyżby cała praca na marne? Trzynasty maraton, jednak pechowy?
Nie zamierzałem tak łatwo skapitulować. Po powrocie z przychodni, obiecałem sobie, że do wieczora nie biorę antybiotyku. Jeśli ustąpi gorączka i ból gardła, nie wezmę go w ogóle. Uprawiając lata temu wspinaczkę sportową, poznałem kanony treningu mentalnego. Jest on niezmiernie ważny w sportach technicznych. Metody z niego zaczerpnięte, można z powodzeniem stosować przy leczeniu chociażby kontuzji. Pragnienie wyzdrowienia i pobiegnięcia maratonu, do którego szykowałem się cały rok, spowodowały, że postanowiłem mentalnie zmusić organizm do zduszenia choroby.
Nie wiem czy niemiłosierny ból i opuchnięcie gardła oznaczało ostateczną walkę organizmu z chorobą i rychłe jego zwycięstwo, czy moja nieparlamentarna rozmowa z samym sobą przyniosła efekt, niemniej jednak, z każdą godziną czułem się lepiej. Wieczorem co prawda temperatura nie spadła do wyznaczonej przeze mnie granicy przyzwoitości, ale antybiotyk i tak poszedł w odstawkę. W piątek rano wyszedłem pobiegać. Dałem radę zrobić tylko 6 km. Gardło już prawie nie bolało, pozostała jedynie gorączka, która wkrótce miała ustąpić. Wieczorem, pakując walizkę, wiedziałem, że do Berlina jadę. Nie byłem natomiast jeszcze pewny w jakiej roli – kibica, zawodnika, czy może pacemakera dla klubowego kolegi Roberta, który miał w Berlinie za zadania rozprawić się z trzema godzinami. Decyzję miałem podjąć w niedzielę rano, tuż przed startem.
Do stolicy Niemiec wyruszyliśmy w nocy z piątku na sobotę. Tylko się uśmiechnąłem odbierając na Okęciu kartę pokładową z miejscem nr 13. W autobusie lotniskowym wśród pasażerów rozpoznajemy Tomasza Lisa, znanego dziennikarza telewizyjnego i publicystę, ale też maratończyka, któremu towarzyszyła żona, Hanna Smoktunowicz. O dziwo nasza trójka wzbudzała dużo większe zainteresowanie, niż gwiazdy szklanego ekranu a to za sprawą koszulki Zenka z maratonu nowojorksiego.
W czasie podróży, z każdą chwilą czułem się lepiej. Czyżby koniec pecha? Zwątpienie pojawiło się ponownie, gdy kapitan naszego samolotu poinformował, iż z powodu mgły będziemy jakiś czas krążyć nad lotniskiem Tegel. Zacząłem się niepokoić, czy aby mój pechowy trzynasty maraton, nie popsuje startu współtowarzyszom podróży. Gdy czas wykonywania pętli nad lotniskiem przekroczył 30 minut, zaczęliśmy się zastanawiać jaki zasięg ma nasz malutki Embraer 145. Nim skończyliśmy dyskusję, steward poinformował, że podchodzimy do lądowania. Samolot zanurkował w szare czeluści. Widoczność była zerowa. Wypatrywaliśmy ziemi, jak marynarze Krzysztofa Kolumba lądu Indii. Będąc na wysokości około 50 m ujrzałem dachy budynków. Lądujemy, udało się! Przed nami i po nas nie wylądowała żadna inna maszyna.
Po zostawieniu bagażu w hotelu, udaliśmy się do biura zawodów. Tam czekała na mnie miła niespodzianka. Organizatorzy, na podstawie mojego zeszłorocznego wyniku i planowanego tempa w nowej edycji biegu, przydzielili mnie do najlepszej strefy startowej, razem z elitą. Już wiedziałem że wystartuję, ba! że dam z siebie wszystko i zaryzykuję bieg na wynik, jaki sobie założyłem przed chorobą. Atakuję więc 2:40! Ciekawe co na to osłabiony chorobą organizm?
Wkrótce okazało się, że to nie jest jedyna niewiadoma, gdyż mocno się rozpadało. Po powrocie do hotelu przygotowałem wszystko do jutrzejszego startu. Przypinając do koszulki startowej numer z literką A, oznaczającą strefę startową, czułem się fenomenalnie. Kompletnie zapomniałem o chorobie, a może starałem się o niej nie myśleć? Nie przestawało padać. Spać położyłem się o 19:30. W końcu nic nie bolało, trzeba było nadrobić zaległości z całego tygodnia.
Pobudka o 5:30 w niedzielę. Odruchowo przykładam dłoń do czoła. Zimne! Budzę chłopaków, nie są zadowoleni. Jemy, pijemy i udajemy się na start. Lało całą noc, leje nadal. Nie przejmuję się tym, przedwczoraj nie wiedziałem, czy w ogóle będę w stanie przyjechać do Berlina. Do miasteczka maratońskiego ściągają tłumy biegaczy. Ma ich być 40 000!
Miny mają nietęgie. Mam wyrzuty sumienia, że to przez mój pechowy trzynasty maraton wszyscy będą biegli w strugach deszczu. Na dodatek od czasu do czasu zrywa się wiatr. Jest zimno! Rozgrzewka po błotnistych alejkach parku okalającego Unten den Linden Strasse, na której zlokalizowano prostą start – meta, powoduje namoknięcie butów i znaczne zwiększenie ich wagi.
W końcu wystrzał z pistoletu. Jak to na maratonie, staram się wyłączyć, oczyścić umysł, o niczym nie myśleć, zwłaszcza o dystansie jaki przede mną. Cały czas jednak pojawia się wątpliwość, czy aby jestem w stanie walczyć na 100%? Czy osłabienie chorobą da o sobie znać i kiedy? Wszystko mija po 15 km. Biegnie się nadzwyczaj dobrze. Nim się zorientowałem, mijam półmetek. Mam 4 sekundy zapasu (01:19:56). W drugiej części dystansu opady lekko się nasilają. Organizm coraz bardziej się wychładza. Na 35 km biegnę co do sekundy na wynik 2:40. Niestety, mięśnie polewane bez przerwy zimną wodą bolą coraz bardziej. Nie mogę utrzymać już tempa 3:47/km. Buty, koszulka i spodenki ważą coraz więcej.
Jednak pomimo zwolnienia, z łatwością wyprzedzam kolejnych zawodników. To bardzo mobilizujące. Na ostatnich kilometrach daję z siebie wszystko. Wpadam wykończony na metę. Wynik 2:41:08. Jestem bardzo zadowolony. Rekord życiowy poprawiłem o 2 minuty i 7 sekund! Z pojedynku z pogodą, chorobą, a przede wszystkim bzdurnym przesądem wychodzę zwycięsko!
Robert Odo ostatecznie także poprawił rekord życiowy, uzyskując wynik 3:03:00, natomiast Zenon Stępień, ponownie potwierdził swoją równą, wysoką formę na trasach biegów długich uzyskując czas 2:52:33. Następnego dnia, czytając w lokalnej, berlińskiej prasie artykuł zatytułowany „Bieg, czy już pływanie” zdajemy sobie sprawę w jak trudnych warunkach przyszło nam rywalizować. Pomimo obolałych nóg, z czystym sumieniem idziemy pozwiedzać.
P.S. Nie próbujcie tego w domu. Bieganie maratonu w deszczu po chorobie skutkuje zazwyczaj silnym zapaleniem zatok.
Piotr Rodzik
Wasze komentarze
Gratuluje!!!!