Miałem informację od zarządu, że nie zostanę. Ale ja nie chciałem odchodzić
Po zakończeniu poprzedniego sezonu wydawało się, że Radek Dejmek opuści Koronę Kielce. Wszystko przez osobę agenta czeskiego obrońcy, Piotra Tyszkiewicza, z którym nie po drodze jest działaczom żółto-czerwonych. - Ja nic nie zrobiłem Koronie i nie rozumiem, o co wtedy chodziło. To jednak ten menedżer w moim imieniu ostatecznie porozumiał się z klubem – mówi pewny punkt defensywy „złocisto-krwistych” w obszernej rozmowie z naszym portalem.
Myślałeś, że tak to się potoczy? Przyjechałeś do Kielc nieco ponad dwa lata temu, a teraz jesteś jednym z najmocniejszych punktów drużyny.
- Każdy piłkarz, nieważne gdzie idzie, liczy na to, że będzie silnym ogniwem zespołu.
Nie przyjechałeś tu z przeświadczeniem, że wpadasz na chwilę, a potem trafisz do lepszego klubu?
- Nie patrzyłem na to w ten sposób. Po prostu chciałem opuścić Czechy i grać w innym kraju. Czekałem, jak to się rozwinie.
Czyli jak opuszczałeś Pribram, w grę wchodziła tylko zagranica?
- Tak. Nie chciałem zostać w Czechach.
Dlaczego?
- (śmiech) Widziałem wiele rzeczy w czeskiej piłce... Powiem tak: w polskiej też miały wcześniej miejsce. U nas to jednak nadal trwa. Nie chcę o tym rozmawiać z dziennikarzami, ale właśnie dlatego nie chciałem zostać w Czechach.
Wejścia do Korony łatwego nie miałeś. Przyjechałeś jako obcokrajowiec, a tu po kilku tygodniach wielkie zamieszanie i cała ta sytuacja z trenerem Ojrzyńskim…
- Faktycznie, działo się to bardzo szybko. Byłem w klubie tylko kilka tygodni. Ale w Czechach też się zdarza, że po trzech kolejkach wyrzucają trenera. Takie jest życie piłkarza.
Bardziej pytam pod kątem tego, czy nie byłeś trochę przestraszony: trzy kolejki za wami, a tu kibice przychodzą na stadion i bronią trenera przed działaczami.
- Tak, to racja. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim, że kibice przychodzą na stadion i w taki sposób z kimś rozmawiają (śmiech). To też jednak pokazuje, jak fani żyją tym klubem. Jak im na nim zależy.
No i przyszedł trener Martin. Ciebie może to dotyczyło w mniejszym stopniu, ale drużyna potrafiła z nim złapać kontakt będąc rozbita po rozstaniu z Ojrzyńskim?
- On przyszedł z „Tonim”, który wszystko tłumaczył, więc z tej strony było łatwo się porozumieć. Wszystko, co powiedział trener, „Toni” nam przekazał. Uczyłem się też kiedyś języka hiszpańskiego, więc trochę rozumiałem. Nie umiem go jednak na tyle, żeby w nim rozmawiać.
A taka bariera mentalna pomiędzy wami a trenerem – była, czy nie?
- Nie wiem, nie mogę powiedzieć, że coś takiego zauważyłem. Wydaje mi się, że szatnia przyjęła tego trenera normalnie.
Z Martinem przyszedł też specjalista od przygotowania fizycznego, Michał Adamczewski. Co o nim powiesz?
- Aaa, to jest ten wysoki, tak?
Tak.
- On miał też swoje podejście, bo wcześniej grał w rugby. Przeprowadzał mocne treningi, nawet aż za mocne.
Zapytam inaczej: miałeś kiedykolwiek cięższe treningi niż u niego?
- Może i miałem. Kiedyś w Czechach wyglądało to tak, że była tylko siła, bieganie, mało piłki. Dlatego nie mogę powiedzieć, że pod wodzą Michała miałem najcięższe treningi.
Taki paradoks: wielu piłkarzy mówiło, że u trenera Martina dominowała przede wszystkim piłka…
- Zgadza się.
… ale wejście do klubu dzięki Adamczewskiemu miał mocne pod względem motoryki.
- Martin mówił potem, że on nie potrafi przygotować zespołu od strony fizycznej. Po prostu w Hiszpanii tego nie ma. Tam stawia się na piłkę. No i ten trener od przygotowania fizycznego od początku wymagał aż za dużo. Później graliśmy w Bielsku i na boisku spacerowaliśmy. Nikt nie był w stanie biegać. Z drugiej strony jednak, może gdyby zatrudnić go wcześniej, już na okres przygotowawczy, to też wyglądałoby to inaczej.
Vanja Marković wspominał kiedyś, że te jego ćwiczenia w trakcie sezonu były niepotrzebne, ale potem, właśnie dzięki nim, udanie spisaliście się pod koniec rundy.
- Też ciężko powiedzieć. Ile on u nas pracował? Dwa tygodnie? Nie mógł nam dać przez ten czas tyle mocy, żebyśmy mogli z tego korzystać pod koniec rundy.
W pierwszym twoim sezonie w Koronie był i Pavol Stano, i Piotr Malarczyk. Mimo to złapałeś regularność i nie dałeś się zepchnąć na ławkę.
- Martin mi mówił, że na mnie liczy. To też jest pomocne zawodnikowi, jeśli wie, że go potrzebują. Trener nam tłumaczył, co od nas chce, czego wymaga od każdego zawodnika. Kto wypełniał jego wskazówki, ten grał.
Skończył się sezon po wodzą „Pachety”, a ty miałeś umowę „1+1”. Obie strony chciały ją przedłużyć? I ty, i klub?
- Ja nie miałem w tej sprawie nic do powiedzenia. Wszystko leżało w gestii klubu. A on powiedział „tak”.
Sam nie chciałeś odejść?
- Nie planowałem. Po prostu zapytałem się, czy chcą, abym został, a oni powiedzieli, że tak. Potem normalnie zacząłem się przygotowywać do nowego sezonu. Bo nie chciałem znowu po roku gdzieś się przeprowadzać. To nie jest dobre dla piłkarza.
Przyszedł trener Tarasiewicz i – lekko mówiąc – zaliczyliście niezbyt udany początek sezonu.
- No tak. Złapałem wtedy kontuzję na początku okresu przygotowawczego i trochę się ona ciągnęła. Myślałem, że będzie to wyglądało nieco lepiej.
Kiedy wróciłeś do gry?
- Chyba w 5. kolejce.
Czyli na dużo grania z Moussą Ouattarą się nie załapałeś.
- Właśnie się załapałem. Wtedy nie grał „Malar” i ja wskoczyłem za niego.
Wiadomo, że byliście kolegami z drużyny, no ale skoro już odszedł… Jego umiejętności nie były zbyt wysokie.
- Przede wszystkim był problem z komunikacją. Na środku obrony to jest bardzo widoczne. Ja coś mówię, a on nie rozumie. Dużo zależało od tego. Nikt nie wiedział, czego może od niego oczekiwać.
To co się stało potem? Wygrana w Chorzowie po twojej główce i dalej poszło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki…
- To był taki naprawdę decydujący mecz. Później zaczęliśmy prawidłowo punktować i szkoda tylko, że nie załapaliśmy się do tej pierwszej ósemki.
Ile prawdy jest w tym, że wielkim plusem Tarasiewicza było zaufanie i spokój, którymi obdarzał piłkarzy? Zawodnicy nie musieli się bać, że jak coś pójdzie nie tak, to od razu zostaną zmienieni.
- Mogę to potwierdzić. Ja też wiem, że w tych pierwszych spotkaniach nie zagrałem idealnie, ale od tego momentu byłem na boisku cały czas. Trzy-cztery razy nie spisałem się zbyt dobrze, ale dostałem piątą szansę i było lepiej.
No i grudniowo-styczniowa awantura o kasę. Śledziłeś to będąc na urlopie?
- Te sprawy dotyczące klubu?
Tak.
- Ja o tym nie wiedziałem. Byłem w Czechach, a przed wyjazdem na urlop nikt nam o tym nic nie mówił. Wyjechałem z Polski spokojny, a o wszystkim dowiedziałem się dopiero po Nowym Roku.
To nie przestraszyłeś się po powrocie? Obóz odwołany, nie wiadomo, co się dzieje…
- (śmiech) No trochę nie wiedziałem, o co chodzi. Dzwoniłem do Kielc do kolegów. Paweł Golański mówił mi, że z kimś rozmawiał i spokojnie mamy wrócić do Kielc, że jest nadzieja na pozytywne rozwiązanie sprawy. (śmiech) To też była taka moja pierwsza sytuacja, że nie wiedziałem, czy będzie klub, czy go nie będzie.
Ale jak się dowiedziałeś o wszystkim dopiero po Nowym Roku, to długo w niepewności nie żyłeś. Wszystko rozstrzygnęło się na początku stycznia.
- Tak, tak. Byłem tego świadkiem maksymalnie przez tydzień.
Kolejna zagadka: wasza forma na wiosnę. Pierwsza porażka przyszła dopiero na sam koniec rundy zasadniczej. W czym tkwił sekret takiej formy?
- No nie wiem, może wtedy już załapaliśmy, co tak naprawdę trener od nas chce. On też potrzebował trochę czasu, żeby zespół załapał jego wizję, żeby zaczął grać według jego pomysłu. Wszystko tak się ułożyło, że każdy wiedział, co ma grać i jak ma grać. Doszedł też do tego większy spokój z powodu dobrych wyników. Skoro tak się zaczęło to układać od pierwszej wiosennej kolejki, to dalej było już nam łatwiej.
To, że do tej pierwszej ósemki zabrakło wam niewiele, załamało was tak bardzo, że zgotowaliście sobie emocje do samego końca?
- Właśnie nie wiem… Byłem kontuzjowany. Te pierwsze dwa mecze graliśmy dobrze, ale nie było korzystnego wyniku. Potem to wyglądało tak, jakbyśmy się trochę przestraszyli. Nie wiem, dlaczego tak to się ułożyło, ale siedziało nam to w głowach. Nie zabrakło nam nagle zaangażowania czy umiejętności. Zabrakło nam natomiast dwóch punktów do pierwszej ósemki i nagle zaczęliśmy grać o utrzymanie. Doszedł do tego ten podział i ni stąd, ni zowąd mieliśmy tylko cztery punkty przewagi nad strefą spadkową.
Pod względem tego podziału, to polska liga jest chyba oryginalna.
- Jest spora presja. Nie wyjdą ci dwa mecze i już masz duży stres, jak to się potoczy. Uważam, że skoro wygraliśmy pierwsze dwa mecze z tymi drużynami, to powinniśmy się utrzymać.
Na sam koniec sezonu przeszedłeś artroskopię kolana. Mogło do tego dojść już wcześniej, ale chyba czekałeś do samej granicy?
- To kolano zaczęło mnie już boleć od meczu ze Śląskiem Wrocław.
Czyli od marca.
- Tak, miałem już wtedy takie poczucie, że nie jest tak, jak ma być. No ale grałem, grałem, nawet trochę to podleczyłem, ale później wróciło. Na Wiśle czułem już taki ból, że po prostu nie mogłem grać na sto procent.
Byłeś w ciągłym kontakcie z trenerem Tarasiewiczem, który nie miał dużego pola manewru na środku obrony?
- Tak, cały czas rozmawialiśmy. W końcu doszliśmy do wniosku, że z tym kolanem może stać się coś jeszcze gorszego, większego.
Te kontuzje to były ogólnie problemem w rundzie dodatkowej. Golański, Kapo, Cerniauskas, wielu piłkarzy grało z urazami.
- Tak, wszyscy mieli jakieś problemy.
Nie grałeś w decydującym meczu z Podbeskidziem, ale presja przed nim była ogromna.
- Każdy wiedział, o co gramy. Trener nie wszedł do szatni i nie nakładał na nas jakiejś dodatkowej presji. Po prostu wierzył w nasze umiejętności, a my wiedzieliśmy, co mamy grać. Był przekonany, że nie ma szans, żebyśmy spadli. W ogóle nie brał tego pod uwagę.
No, skoro ominęło cię finansowe zamieszanie zimą, to swoje zobaczyłeś i usłyszałeś w lecie. Kolejna wielka awantura.
- No tak, ale nie chciałbym już o tym rozmawiać, bo to nie leżało w moich rękach.
Twoja przyszłość w Koronie była uwarunkowana od tego, czy twoim agentem pozostanie Piotr Tyszkiewicz.
- Wtedy o to właśnie chodziło w tej sytuacji. (śmiech) Nie chciałbym już jednak o tym rozmawiać. Ja nic nie zrobiłem Koronie i nie rozumiem, o co wtedy chodziło.
Ty nie, ale wiadomo, że Tyszkiewicz to menedżer także Sobolewskiego i Małkowskiego.
- Tak, ale w moim imieniu to właśnie on się ostatecznie porozumiał z klubem.
Miałeś umowę do 30 czerwca i trenowałeś tu do samego końca. Wierzyłeś, że jednak tu zostaniesz?
- Trudno mi teraz o tym mówić. Miałem informację od zarządu, że nie zostanę.
Czyli pewnie miałeś oferty z innych klubów.
- Zgadza się. Było tak, że albo podpiszę kontrakt tu, albo na drugi dzień pojadę podpisać go gdzie indziej.
W grę wchodziła Ekstraklasa czy opcje zagraniczne?
- Zostałbym w Polsce.
No ale jednak jesteś nadal w Koronie. Ominął cię obóz w Wodzisławiu Śląskim, to spory minus?
- Można powiedzieć, że tak. Naciągnąłem mięsień dwugłowy w ostatnim sparingu przed ligą. Myślę, ze właśnie z tego powodu. Przyjechałem do Wodzisławia tylko na dwa czy trzy dni. Od razu zacząłem mocno trenować i ten mięsień chyba jeszcze nie był na to przygotowany. Dodatkowo on był w prawej nodze, a więc tak, jak to kontuzjowane kolano.
To stawiałeś propozycję Korony ponad tę z innego klubu?
- Tak. Ja mówiłem od początku, że nie chcę stąd uciekać. Początkowo działacze twierdzili jednak, że nie ma na to szans. Nie z tym menedżerem.
Czyli zainstalowałeś się w Kielcach na dobre?
- Tak, fajnie się tu czuję. Szatnia też jest dobra.
W wywiadzie dla 2x45.info mówiłeś, że najbardziej podobało ci się w Belgii. Byłeś tam przez rok.
- Czy podobało? Można powiedzieć, że tak. Trochę inny świat.
Liga zachodnia.
- Dokładnie. Wtedy, kiedy tam byłem, wszystko skupiało się na ataku. Broniło maksymalnie pięciu ludzi, może jeszcze mniej. Padało dużo bramek.
Na belgijskich boiskach mierzyłeś się chociażby z Anderlechtem Bruksela.
- Był jeszcze Club Brugge czy Standard Liege.
Ciężko było walczyć z tamtejszymi napastnikami?
- Mogę powiedzieć, że jest różnica w porównaniu do Polski czy Czech.
Nie dominuje tam taka siła fizyczna?
- Nie mogę tak powiedzieć, bo stawia się tam na jednego napastnika bardzo mocnego. (śmiech) Dodatkowo jednak jest bardzo dobry technicznie i szybki. To było dla mnie fajne, że rywalizowałem z takimi piłkarzami.
Grałeś tam regularnie.
- Tak. Opuściłem 4-5 kolejek, ale potem grałem non stop.
To skoro klub na ciebie stawiał, a tobie podobało się w Belgii, to co spowodowało, że nie zostałeś w Leuven na dłużej?
- Rozmawiałem z trenerem i tam był taki problem, że ja miałem jeszcze kontrakt w Libercu. Liberec chciał za mnie pieniądze, a dzięki nim Leuven mogło zapłacić dwóm piłkarzom. Zaważyły pieniądze, tam też liczyli na to, że pozyskają zawodników bez kontraktów.
Potem zostałeś jeszcze przez rok w Czechach. Nie ciągnęło cię, by znaleźć inną opcję zagraniczną?
- Chciałem, ale mój menedżer nic mi nie załatwił. Miałem z nim wtedy jeszcze umowę. Później już nie chciałem czekać. Zaczęła się liga czeska, a do mnie zadzwonił sam trener Pribram i zapytał, czy nie zagram u nich rok czy pół na wypożyczeniu. Przystałem na to, bo nie zamierzałem siedzieć w domu, chciałem grać.
A po tym wypożyczeniu myślałeś o ligach zachodnich, czy jednak Polska lub inne kraje Europy Środkowej uznawałeś za dobry kierunek?
- Powiedziałem sobie, że lepiej niż w Czechach będzie gdziekolwiek (śmiech). Mój agent próbował mi coś znaleźć.
Polska dużo zyskała na Euro 2012. Wcześniej była postrzegana raczej jako słabe miejsce do grania w piłkę, prawda?
- W sumie jak tu przyjechałem, to też nie wiedziałem, jak to wygląda. Byłem tylko na meczu we Wrocławiu, gdy grała czeska kadra. Stadion na poziomie Champions League. Później jak tu trafiłem, to było dla mnie niewiadomą, jak to wszystko będzie wyglądać. I mogę powiedzieć, że jest dużo lepiej niż w Czechach.
Ostatnio trener Piasta Gliwice, Radoslav Latal, powiedział, że w Czechach niektóre stadiony w Ekstraklasie są takie, jak w Polsce w trzeciej lidze.
- No tak. Wydaje mi się, że w Polsce są teraz jedne z najlepszych stadionów w Europie.
We wspomnianym wywiadzie dla 2x45.info mówiłeś, że gdy w Czechach poruszasz temat swojej gry w Polsce, to ludzie traktują to trochę z przymrużeniem oka.
- Tak, spotkałem się z tym nawet dwa tygodnie temu. Wiele osób jest zdziwionych, nie wie, jak to wygląda. I przez to ma takie podejście co do gry w Polsce. Moim zdaniem, gdyby tylko Legia, Lech, czy jakikolwiek inny klub zrobił sukces w Lidze Europy, to postrzeganie byłoby dużo lepsze.
Wróćmy do Korony. Jak miałeś ofertę z Kielc i z tego innego klubu Ekstraklasy, to nie przerażała cię wizja, że stąd odchodzą wszyscy, na czele z Carlosem, Kiełbem, Kapo czy Golańskim, a Korona bez wzmocnień może stać się chłopcem do bicia?
- Nie myślałem w ten sposób. Wierzyłem, że nie będzie złego zespołu. Wiedziałem, że coś się uda zrobić.
A z perspektywy czasu powiesz, że miałeś rację?
- (śmiech) Na razie uważam, że tak. Musimy to jednak jeszcze potwierdzić, kolejne punkty są potrzebne.
Odnajdujesz się już jako ważniejsza osoba w szatni? Bo odeszło sporo jej silnych elementów…
- Nie przeszkadza mi ta sytuacja. Myślę, że każdy chce być w zespole kimś ważniejszym. Człowiekiem, który może coś dać.
Od kilku tygodni współpracujecie z trenerem Broszem. Masz już o nim wyrobioną opinię?
- No i on znowu, tak jak każdy trener, ma inne podejście do piłki nożnej. Potrzebujemy trochę czasu, aby załapać, czego on od nas oczekuje. Nie jest łatwo rozumieć całą taktykę po miesiącu czy dwóch. Widać zresztą, jak długo czekaliśmy, by zrozumieć się z Tarasiewiczem.
Jako obrońcom jest wam łatwiej niż napastnikom. Wasza formacja pozostała praktycznie niezmienna oprócz tego, że Golańskiego zastąpił Gabovs.
- To prawda. Nasza trójka i dwójka defensywnych pomocników przed nami pozostała bez zmian.
Ale wszystko wskazuje na to, że nie na długo. Będzie ci ciężko odnaleźć się w rzeczywistości bez Piotrka Malarczyka?
- (śmiech) No nie wiem. Grało mi się z nim bardzo dobrze.
To co, będziesz go namawiał na pozostanie?
- Nie, ja nie mogę go namawiać. Jeśli ma jakąś ofertę, to ja mu mogę pogratulować. Jak tylko chce ją przyjąć…
Nie ma co ukrywać – z „Malarem” rozumiecie się bardzo dobrze i w waszej grze widać automatyzm.
- To prawda, zgadza się.
Z Cracovią chyba po raz pierwszy zagrałeś w parze z Krzysztofem Kierczem. Jak wrażenia? Może nie przez pryzmat wyniku, bo było 0:3, ale tak bardziej w kwestii waszej współpracy.
- Dobrze się grało, tylko ten wynik się nie udał… Mogliśmy spisać się lepiej, bo po takim rezultacie i przegranym meczu nie ma wytłumaczeń. Było 0:3, a czegoś takiego na pewno nie powinno być.
Trafia wam się nienajlepszy mecz na przełamanie – z Legią w Warszawie.
- Nienajlepszy, ale po Ruchu Chorzów pojechaliśmy na Lecha i było 0:0. Uważam, że można wygrać każdy mecz. Na pewno nie jest tak, że pojedziemy na Legię wystraszeni i będziemy bali się tam grać.
Macie chęć może nie zemsty, ale rewanżu na Legii? W zeszłym roku wygrali z wami 2:0, wystawili taki, a nie inny skład, dodatkowo mieliście sporo sytuacji, ale wasza niemoc i pech osiągnęły wtedy chyba apogeum.
- Uważam, że dobrze zagraliśmy tamten mecz, ale… No właśnie (śmiech). Ale przegraliśmy 0:2. Gdybyśmy wykorzystali swoje okazje, to na pewno ten wynik wyglądałby inaczej.
To dla was jakiś plus, że Legia zagra z wami między meczami eliminacji do Ligi Europy?
- Nie możemy tak patrzeć, że ona gra w Lidze Europy. Uważam, że Legia to taki zespół, że nie robi jej różnicy, czy gra europejskie puchary teraz, czy tydzień później. Ona musi być przygotowana na to, że gra dwa czy trzy mecze w tygodniu.
Od momentu odśpiewania przez ciebie w Lubinie piosenki, która stała się hitem w Internecie, nie mieliście okazji do radości. Ona była jakaś zaklęta?
- Nie wiem (śmiech). Teraz wydaje się, że tak. Mam jednak nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję ją odśpiewać.
Czyli możesz kibicom uczciwie obiecać, że zaprezentujecie jej wykonanie ponownie?
- Tak. I to więcej, niż raz.
Rozmawiał Marcin Długosz
fot. Paula Duda / Oskar Patek
Wasze komentarze
Dopóki Wel jest prezydentem to w Koronie tylko dziadostwo nas czeka i "trupy po szafach"
Może i kibice przyłączyli by się do REFERENDUM w celu usunięcia SZKODNIKA z Kielc!!!???
Ależ tak.
A czemu nie.
Welowi też należy się.
Oczywiście wypad.