Nasz rodzynek w Londynie. Dobrowolski ostro trenuje
Oczywiście czasami jest ciężko. Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że będę musiał wstać 4.30 rano na trening przed pracą, a teraz jest to niezbędne. Inaczej się nie da, jeśli człowiek liczy na sukces. Jeśli się coś kocha, trzeba w to włożyć maksimum zaangażowania – mówi Rafał Dobrowolski, łucznik Stelli Kielce, który wystąpi na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie.
Jest pan jedynym reprezentantem województwa świętokrzyskiego, który pojedzie do Londynu. Duża odpowiedzialność?
- Wciąż miałem nadzieję, że nie będę tam sam... Wprawdzie już kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że na igrzyska nie zakwalifikował się Jakub Szałankiewicz z siatkówki plażowej, lecz wciąż mocno trzymałem kciuki za Paulę Gorycką z kolarstwa MTB. To młoda, perspektywiczna zawodniczka i wierzyłem, że uda jej się wywalczyć przepustkę do Londynu. Nie chciałem być jedynym „rodzynkiem” ze świętokrzyskiego, ale niestety – Paula nie będzie mi towarzyszyć. Wielka szkoda.
To pana drugi wyjazd na igrzyska, bo cztery lata temu był pan w Pekinie. Podejrzewam jednak, że emocje wciąż są duże?
- Oczywiście, że tak. To ogromna radość, spełnienie moich marzeń i dowód na to, że warto było ciężko pracować przez te ostatnie lata. Dlatego teraz, na ostatniej prostej, trenuję jeszcze mocniej, żeby w Londynie powalczyć o jak najlepszy wynik. Pracuję nad szybkością, siłą i precyzją swoich strzałów. Chcę być kompletnym zawodnikiem.
Jak wyglądają przygotowania?
- Przez ostatnie tygodnie trenowałem w Spale, wkrótce przenosimy się do Szczyrku. Ćwiczę dość intensywnie, nakładam wysokie obciążenia. Strzelam z różnych dystansów – nie tylko z olimpijskiego, czyli odległość 70 metrów do tarczy, ale też z krótszych i dalszych – nawet 120 metrów. To konieczne, żeby się nie zmęczyć i żeby trening był urozmaicony. Ilość strzałów też jest różna. A do tego dużo trenuję nad ogólną sprawnością – biegam i pływam. Musze mieć dużo siły.
W Londynie będzie pan osamotniony też w swojej dyscyplinie, bo pana koledzy nie wywalczyli przepustki. Pojedzie tam tylko jedna kobieta – Natalia Leśniak.
- Rzeczywiście, wielka szkoda, że nie udało nam się zakwalifikować drużynowo. Kobietom zabrakło bardzo niewiele – można powiedzieć, że grubość strzały. A nasza drużyna męska też nie spisała się najlepiej i nie weszliśmy do szesnastki. Zajęliśmy pechowe, siedemnaste miejsce. To była różnica 5 punktów, czyli bardzo niewiele, wręcz kropla w morzu.
Czego oczekuje pan po igrzyskach? Walczymy o złoto?
- Przed wyjazdem do Pekina usłyszałem mądre zdanie od swojego trenera, że nie powinno się mówić głośno o tym, czego pragniemy. Bo wtedy, na drodze do łuczniczej tarczy, staje kolejna przeszkoda. Wierzę w swoje umiejętności i zrobię wszystko, żeby po imprezie poczuć satysfakcję. Jestem optymistą. Do Pekinu jechałem powalczyć, ale też przede wszystkim zdobyć naukę i doświadczenie. Teraz już to mam, więc jestem lepszym zawodnikiem. Doskonale pamiętam jednak o tym, że tutaj niczego nie można być pewnym. Łucznictwo to sport całkowicie nieprzewidywalny i chyba dlatego jest taki piękny.
Spodziewa się pan, że te igrzyska będą bardzo różniły się od tych sprzed 4 lat?
- Ciężko będzie przeskoczyć Chińczyków. To była piękna impreza. Koledzy, którzy startowali w 2004 roku w Atenach, mówili, że nawet nie ma co porównywać organizacji tych igrzysk. W Anglii inna będzie też pogoda. W Pekinie było bardzo gorąco, teraz klimat będzie bardziej umiarkowany, zapewne będzie padać. To ma wielkie znaczenie dla naszego sportu, bo pogoda może spłatać figle. Same eliminacje trwają przed cztery dni i wiadomo, że deszcz może padać jednego dnia i znacznie przeszkadzać tylko pewnej grupie zawodników. Przez to rywalizacja będzie mniej uczciwa, ale... Mówi się trudno. Trzeba przyjąć to, co nas spotka i próbować sobie z tym poradzić.
Pan - można tak powiedzieć - w bojach jest zaprawiony. Rzadko się zdarza, żeby olimpijczyk musiał trenować i jednocześnie pracować. A tak jest w pana przypadku.
- Tak, nie mam tego komfortu co przed Pekinem. Wtedy mogłem skupić się tylko na sporcie, teraz muszę też zarabiać pieniądze. Muszę jednak podziękować swojemu pracodawcy, czyli Fabryce Kotłów Sefako, który rozumie moją pasję i wspiera mnie. Firma umożliwia mi pełne przygotowanie do zawodów. Oczywiście czasami jest ciężko. Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że będę musiał wstawać o 4.30 rano na trening przed pracą, a teraz jest to niezbędne. Inaczej się nie da, jeśli człowiek liczy na sukces. Jeśli się coś kocha, trzeba w to włożyć maksimum zaangażowania.
Rozmawiał Tomasz Porębski
fot. konto Facebook zawodnika
Wasze komentarze