Jakaś dramaturgia chyba musi być, nie?
Festiwal "Koli", czyli Karola Bieleckiego, zaczął się od pierwszych sekund. Strata piłki i bramki w pierwszej minucie spowodowała straszne wnerwienie się piłkarza. Wydawało się, że chce sam rozszarpać Czechów na strzępy.
Gdy Krzysztof Lijewski zablokował rzut rozpaczy Czechów, Polacy rzucili się w kierunku bramkarza Sławomira Szmala. Młodszy Lijewski leżał na ziemi, a polscy kibice hucznie dziękowali piłkarzom. - Jakaś dramaturgia chyba musi być, nie? - pytał Karol Bielecki retorycznie roztrzęsionych dziennikarzy. "Kola" tego dnia był świetny, szczególnie w pierwszych fragmentach spotkania.
Raz - odrobił stratę po szybkim wznowieniu.
Dwa, skradł piłkę w środku obrony i podał w kontrze do lewego skrzydłowego Tomasza Tłuczyńskiego.
Trzy, ze swojej pozycji lewego rozgrywającego rzucił na 3:2.
I cztery, piłka z prędkością ponad 100 km na godzinę po raz czwarty wbiła się w bramkę po jego rzucie. Bielecki podawał, blokował, rzucał, przechwytywał. Pierwsze - i jak się okazało jedyne dla Polaków - dwie minuty kary w meczu za ostre zatrzymanie gwiazdy Filipa Jichy, też otrzymał Bielecki. Z ławki budził polskich kibiców i resztę drużyny, która nie potrafiła nabrać tempa, porządnie skupić się na grze. Polscy kibice skandowali jego nazwisko. Przez pierwsze 15 minut zdobył sześć bramek! - Tak, a potem umarłem. Popełniałem błędy, kiedy potrzeba było chłodnej głowy - powiedział piłkarz.
Bogdan Wenta rozbija z pasją wszelką krytykę Bieleckiego. Uważa, że Bielecki wykonuje fantastyczną robotę w obronie i w ataku przy rozdzielaniu piłek, że ściąga na siebie siły rywala, dzięki czemu inni mają łatwiejsze zadanie w znalezieniu sobie miejsca pod bramką - na przykład lider strzelców, obrotowy Bartosz Jurecki, lub Krzysztof Lijewski na przeciwnej połówce.
Jeszcze przed meczem z Czechami trener powiedział, że Bielecki jeszcze zacznie rzucać.
Tylko nie wiadomo, czy wiedział, że aż tak.
Więcej w środowej "Gazecie Wyborczej".
Wasze komentarze