Foszmańczyk: To nie jest ta sama Korona...
- Teraz jesteśmy w pewnym dołku psychicznym. Staramy się znaleźć przyczynę słabszej postawy w każdym z nas. Ja sam miałem ciężkie chwile po porażce z Lechią Gdańsk, ciężko było mi dojść do siebie – przyznaje Tomasz Foszmańczyk, piłkarz Korony Kielce.
Takiego początku ligi nikt się nie spodziewał. Trzy mecze i trzy porażki. Co się z wami dzieje?
- Ciężko powiedzieć... Po tamtym sezonie apetyty były duże – nie tylko wśród kibiców, ale też w samej drużynie. Liczyliśmy, że zaczniemy rozgrywki równie dobrze, jak wtedy. Niestety, nadal jesteśmy bez punktów. Ciężko znaleźć na tę chwilę receptę, dlaczego tak się dzieje. I dobrze, że mamy teraz przerwę na kadrę. To czas, żeby naprawić błędy i z optymizmem patrzyć na kolejny mecz z Ruchem Chorzów.
Najgorzej zaprezentowaliście się w ostatnim spotkaniu z Lechią Gdańsk w Kielcach. Przez ponad 60 minut graliście w przewadze jednego zawodnika po czerwonej kartce, a mimo to przegraliście.
- Zagraliśmy fatalnie. I teraz jesteśmy w pewnym dołku psychicznym. Staramy się znaleźć przyczynę słabszej postawy w każdym z nas. Ja sam miałem ciężkie chwile po tej porażce, ciężko było mi dojść do siebie. Staramy się rozmawiać ze sobą w szatni i wysnuwać pewne wnioski.
I co wam z nich wychodzi?
- Chyba to, że musimy grać o wiele odważniej i agresywniej. Brakuje tego charakteru, którym Korona cechowała się w ubiegłym sezonie. Coś szwankuje, nie potrafimy grać tego, co zwykle. Wierzę, że wkrótce wrócą do nas ci kontuzjowani piłkarze, którzy zawsze na boisku charakteryzowali się dużą walecznością. Potrzebujemy ich pomocy, a sami musimy wreszcie zacząć grać na miarę naszych możliwości.
Walka to jedno, a umiejętności piłkarskie drugie. W spotkaniu z Lechią blado wyglądaliście pod względem wyszkolenia, zwłaszcza w ataku.
- Problem leżał chyba w tym, że żaden z nas nie wziął ciężaru gry na siebie. Może gdybyśmy przeprowadzili dwie, trzy przełomowe akcje, to pociągnęłoby nas to do przodu. Zabrakło takiej osoby na boisku. Biliśmy głową w mur, a do tego nieźle dysponowana była defensywa gdańszczan. Poza jedną sytuacją Marcina Żewłakowa, nie mieliśmy żadnych okazji do zdobycia gola.
To po części efekt taktyki Lechii.
- Tak, rywale najpierw strzelili gola, a potem stracili zawodnika. Wiedzieli, że muszą zmienić taktykę i zacząć się bronić. W rezultacie w ataku zostawili tylko jednego piłkarza, a reszta uparcie broniła dostępu do własnej bramki. Lechia starała się nie dopuścić do straty gola. A nawet gdyby bramkarz przepuścił jeden strzał, to i tak gdańszczanie zdobyliby jeden punkt. To byłaby dla nich również cenna zdobycz. Taktyka, jak widać, okazała się skuteczna.
Trener Leszek Ojrzyński nie próbował na was wpłynąć?
- Oczywiście, że próbował. W przerwie usłyszeliśmy od niego kilka mocnych słów, ale też ważnych wskazówek. Nasza wina, że nie potrafiliśmy z nich skorzystać. Po meczu było cicho, bo trener nigdy na gorąco, tuż po spotkaniu, nie robi nam wyrzutów. Ale na tygodniu mieliśmy już analizę na spokojnie. No, powiedzmy, że na spokojnie, bo gromów nie brakowało.
W najbliższą sobotę zagracie z Ruchem w Chorzowie. To chyba idealny moment na przełamanie, bo rywale też jeszcze w tym sezonie nie zdobyli punktów.
- Trzeba liczyć na zwycięstwo, które da nam dużego kopa. Stać nas na dużo. Wierzę w to, że taka wygrana może odwrócić naszą złą kartę i wreszcie zaczniemy grać tak, jak powinniśmy. Zespół przecież nieznacznie się zmienił – mało zawodników ubyło, a kilku nowych przyszło. Musimy w końcu zacząć przypominać starą Koronę. Chcemy grać dobrą piłkę, a na razie tego nie pokazujemy.
W gronie nowych zawodników jesteś między innymi ty. Tym jednak różnisz się od całości drużyny, że za swoją grę zbierasz sporo komplementów. Czujesz się winny porażek?
- Jasne, że tak. Wcale nie jestem najlepszy i też powinienem się spowiadać z tych meczów. Przegrywamy wszyscy, każdy z nas gra słabiej. Chociażby ostatni mecz – powinienem naprawić błąd kolegi i przerwać akcję, po której straciliśmy gola. Nie zrobiłem tego, a ta bramka ustawiła całe spotkanie. Teraz po prostu musimy wziąć się w garść i uderzyć w pierś – niezależnie czy nazywamy się Foszmańczyk, Żewłakow czy Lenartowski. Nic innego nam nie pozostało.
fot. korona-kielce.pl
Wasze komentarze