Mózg zalał mi ból. I ta świadomość, że mogę nie dobiec...
Czas często potrafi całkowicie zmienić optykę życiowych zdarzeń. Pamiętam, jak w zeszłym roku bardzo żałowałem, że przez niefortunną kontuzję odniesioną podczas gry w piłkę, nie będę mógł pobiec w moim pierwszym półmaratonie w Radomiu. Debiut jest tym wydarzeniem, które najdoskonalej odczuwamy i zapamiętujemy. Dlatego ten pierwszy raz powinien być wyjątkowy. Dziś wiem, że tak musiało być. Bo czegoś lepszego niż tu, na kieleckiej ziemi, przeżyć nie mogłem.
A mogłem w ogóle nie pobiec. Dlaczego? Standard. Masa zajęć, w zetknięciu z typowym dla mnie nieogarnięciem, sprawiła, że naprawdę w ostatniej chwili przypomniałem sobie o kieleckim półmaratonie. Moje gapiostwo nie zostało ukarane, zmieściłem się na liście startowej.
To jednak tylko cześć prawdy. Bieganie zawsze traktowałem dodatkowo, jako część treningów mających pomagać w uprawianiu innych dyscyplin. Od dłuższego czasu nie wychodziłem zatem na trasę i mimo że sześć z siedmiu dni tygodnia poświęcam na uprawianie sportu, to zdawałem sobie sprawę, że sprofilowałem swoje ciało w zupełnie innym kierunku. Półmaraton to już zabawa dla typowych biegaczy.
Skrajna głupota w przeddzień biegu
Dlatego kiedy zdecydowałem się pobiec, a od startu dzieliły mnie już nie tygodnie, lecz dni, zdałem sobie sprawę ze swojego dość kiepskiego położenia. „Co ja robię?! Karetka zwiezie mnie z trasy. To nieodpowiedzialne” – lamentowałem, dręcząc najbliższych. Ale słowo się rzekło. W piątek odebrałem więc pakiet, będąc pełen ciekawości, co takiego przygotowali dla nas organizatorzy ze stowarzyszenia sieBiega. Ale obserwując od wielu tygodni internetową relację z przygotowań, byłem przekonany, że się nie zawiodę. I miałem rację.
Pakiet był super, obfity, z fajną koszulką na czele. Apetyt, aby stanąć na linii startu, zaostrzył się. Zamiast jednak spokojnie oczekiwać końcowego odliczania, dzień przed godziną zero rozegrałem mecz w Amatorskiej Lidze Piłkarskiej. Dopełnił się tym samym obraz skrajnej głupoty biegacza z numerem startowym 901. Ciężki mecz zasadził się w mięśniach, a na regenerację została zaledwie jedna noc.
Rośnie podziw. Emocje coraz większe
Spałem kiepsko, a rano obudziłem się z czymś w rodzaju tremy. Mimo wszystko nie mogłem się doczekać biegu i jego atmosfery. Sam fakt, ze wszystko miało się odbyć wokół piłkarskiej mekki Kielc, czyli Kolporter Areny, był fantastycznym pomysłem i myślę, ze nie tylko we mnie wywołał on dodatkowe emocje. Te oczywiście rosły w miarę zbliżania się do stadionu.
W tym miejscu muszę znów wspomnieć o znakomitej logistyce biegu. Pod stadion przyjeżdżam zaledwie 20 minut przed startem, ale nie mam żadnego problemu, żeby zaparkować na wyznaczonym miejscu. Szybko przywdziewam zbroję biegacza i skoncentrowany, wolnym krokiem zmierzam w kierunku startu.
Wokół widzę sporo znajomych twarzy, wszyscy są uśmiechnięci, a biuro zawodów nie jest oblegane. Domyślam się, ze znakomita większość zawodników skorzystała z możliwości i swój pakiet odebrała tak jak ja, wcześniej, w Galerii Korona. Zmierzając do strefy startu nabieram coraz większego podziwu dla organizatorów. Różnorakie stoiska tematyczne, stanowiska, na których masażyści przygotowywali biegaczy do startu i wreszcie linia startu. Głośna i kolorowa, czyli taka jaka powinna być.
Emocje mam już chyba w gardle. Koncentruję się i czekam. Wreszcie start.
Zaczyna padać... Coś pięknego!
Decyduję się na tempo dość mocne, ale świadomie nie wykorzystuję maksimum moich możliwości. Nigdy nie biegłem półmaratonu, a ostatni długi bieg odbyłem w listopadzie. Nie wiem jak rozłożyć siły. Od razu moją uwagę przyciąga to, co znam z ulicznych biegów, które gdzieś tam odbyłem. Ludzie przy trasie. Piątki, oklaski, okrzyki. Biegnie się miło, szczególnie mijając znajome twarze i mając swój własny specjalny doping. Nie wiem, ile czasu ludzie ze stowarzyszenia spędzili nad mapami analizując i planując trasę, ale wiem, że nie zmarnowali nawet sekundy. Nasze miasto jest piękne, ale niezbyt wielkie, dlatego „włożenie” do niego trasy półmaratonu nie było z pewnością łatwym zadaniem.
Ten egzamin zdano na piątkę. Centrum i wszystkie fajne miejsca zostały zagospodarowane w taki sposób, ze pierwsze 10 kilometrów minęło szybko i w kapitalnej atmosferze. Ile razy na tym odcinku przeszły mnie ciarki? Ile razy miałem uczucie, że uczestniczę w wielkim sportowym święcie? Nie mam pojęcia, ale właśnie dla takich momentów jeździ się w Polskę na biegi. Tu było tego tyle, że spokojnie mógłbym nimi obdzielić kilka podobnych wydarzeń.
W połowie trasy, gdy wybiegaliśmy poza centrum, zaczął padać deszcz. Dodatkowe utrudnienie przed najcięższym odcinkiem półmaratonu. Reakcja towarzyszy biegnących w tym czasie obok mnie? Euforia, śmiech i żarty. Dla mnie to był najbardziej filmowy, wręcz epicki moment biegu. Motywacyjna muzyka w słuchawkach, ściana deszczu i woda ciurkiem płynąca po twarzy. Hollywood i plus 5 do motywacji.
Wspaniali ludzie przy trasie
Potem niestety zrobiło się słabiej. Zimny wiatr nie oszczędzał zmęczonego i przemoczonego ciała. Na szczęście z pomocą przychodziły punkty odżywcze i nawadniające. Bardziej doświadczeni biegacze może powiedzieliby co innego, ale dla mnie były one umiejscowione odpowiednio. Nie było chwili, żebym z niecierpliwością i utęsknieniem wyczekiwał, kiedy punkty wyłonią się zza horyzontu. Pojawiały się wtedy, kiedy były potrzebne.
Wielkie słowa uznania należą się też służbom, wolontariuszom i harcerzom. Nie dość, że z uśmiechem pilnowali trasy i wskazywali odpowiednią drogę, to mocno też dopingowali nas w podjętym wysiłku. Nie zmienił tego nawet ów ulewny deszcz, który stojącym w miejscu przez kilka godzin musiał równie mocno dać się we znaki. Świadomość, że są ludzie, którzy za darmo, z czystej pasji, chcą poświęcać swój wolny czas i pomagać w organizacji takich wydarzeń, sprawia, że świat jest jakiś fajniejszy. Dziękuję Wam i naprawdę... Bez Was nie dałbym rady!
No nie dałbym. Sam nie wiem, jak to zrobiłem. Do 14. kilometra szło mi całkiem nieźle. Dobiegałem już do nawrotki na ulicy Krakowskiej, gdy w mijającym nas peletonie zobaczyłem kolegę Marcina Długosza. Zbliżyłem się do osi jezdni, przybiłem piątkę i chciałem wrócić na swoje miejsce, żeby nie biec środkiem wypełnionej wodą koleiny. Wtedy stało się TO.
Kryzys, ból. Nie dam rady...
Opuściła mnie koncentracja. Krzywy krok i lekko podkręciłem sobie kostkę. Ból odezwał się natychmiast. Na domiar złego za kilka chwil mięśnie perfidnie wypomniały mi brak przygotowania i wczorajszy mecz. „Boże jeszcze 7 kilometrów. Za bardzo boli. Nie dam rady. A jeśli złapie mnie skurcz?”.
Przestałem skupiać się na pięknie biegu, mózg zalał mi ból i świadomość, ze mogę nie dobiec.
„Nie możesz się teraz poddać. Zobacz, ile już przebiegłeś. Walcz!” - motywowałem sam siebie, ale miałem świadomość, że mogę nie dać rady. Desperacko walczyłem o każdy krok. Tak jak napisałem potem u siebie na Facebooku – Bóg jeden wie, ile razy chciałem zejść z trasy. Harcerze i wolontariusze musieli widzieć ten nieludzki wysiłek, bo gdy obok nich przebiegałem, krzyczeli i klaskali podnosząc mnie na duchu. Nawet nie wiecie, ile mi to dało...
Im bliżej było do stadionu, tym gęściej pojawiały się twarze kibiców i obiektywy fotografów. I chociaż przez ból ciężko było mi się na tym skupić, zauważyłem sporo kolorowych transparentów. Miedzy bajki można włożyć też złość kierowców. Oczywiście znajdą się frustraci, którzy najwyraźniej przeoczyli wbijane ze wszystkich stron komunikaty. Nie ma sensu się nad nimi pochylać, bo ja osobiście doświadczyłem czegoś innego.
Ściana płaczu i ten głos...
Na Ogrodowej, gdy w ostatnim heroicznym wysiłku wspinałem się na ścianę płaczu, kolejno uchylały się szyby stojących w korku aut. Z żadnego nie padła nawet kropla pretensji. „Dawaj! Jeszcze trochę!” - to od kierowców i ich pasażerów słyszałem najczęściej. Im bliżej byłem stadionu, tym mniej przejmowałem się rozpadającą się kostką.
Minąłem WDK i usłyszałem, jak Paweł Jańczyk w swoim stylu wita finiszujących. To dało mi ostatniego powera. „Pamiętaj o fladze!”- przemknęło mi przez głowę. Sięgnąłem zatem do przemoczonego nadgarstka, gdzie zawiązałem sobie nasze narodowe barwy, z którymi zamierzałem minąć linie mety. W „drzwiach” stadionu spotkałem Tomka Porębskiego, od którego dostałem niezwykle cenne, ostatnie słowo motywacji.
Mniej niż 100 metrów. Pod nogami już trawa. Spoglądam na trybuny. Fantastyczny widok. Znowu słyszę Pawła. Oszołomiony bólem i euforią wyłapuje już tylko pojedyncze słowa. Zbijamy piątkę. Nad moją głową biało-czerwona flaga. Meta. Wpadam w obcięcia mojej najwierniejszej kibicki.
Zrobiłem to! Zrobiłem! 1:53:29 – mogło być lepiej, ale jak na pierwszy raz i takie okoliczności, to przyznacie, że poszło nieźle. Odbieram jeszcze wspaniały medal, jako namacalny dowód tego, czego doświadczyłem w ciągu ostatnich dwóch godzin.
Muszę to powtórzyć!
Na mecie, jak to na mecie. Wzajemne gratulacje, zdjęcia, dzielenie się wrażeniami i doping dla kolejnych finiszujących. Tu organizatorzy znowu zadbali o wszystko. Była woda dla każdego i posiłek, który po takim wysiłku każdy przyjął jak najlepsza nagrodę. Przy „jadłodajni” znowu wszystko sprawnie i bez problemów. Wzór.
Przyznam, że obserwując przygotowania do tego wydarzenia, byłem ogromnie spokojny o to, jaki będzie efekt końcowy. Może nawet przerósł on moje oczekiwania. W sensie pozytywnym rzecz jasna.
Po niedzieli pewien jestem dwóch rzeczy. Kielce mogą być dumne, że ta impreza odbyła się właśnie tu. A ja za rok znowu stanę na starcie, aby zawalczyć z samym sobą.
Mateusz Żelazny
Autor jest prezenterem Radia eM Kielce oraz komentatorem sportowym. To jego słyszycie na 107,9 FM przy okazji relacji na żywo ze wszystkich meczów Korony Kielce.
Śródtytuły pochodzą od redakcji
Wasze komentarze