Bilety rozchodziły się jak świeże bułeczki… czyli opowieść o drużynie, której już nie ma
Obecnie kielecki sport przeżywa wielkie chwile – piłkarze ręczni Vive należą do najlepszych drużyn w Europie, piłkarze Korony i siatkarze Effectora występują w ekstraklasie. Ich meczami żyje całe miasto. Kiedyś całe miasto spoglądało w kierunku nieco zapomnianej dziś hali widowiskowo-sportowej przy ul. Żytniej. W Kielcach panowało istne szaleństwo na punkcie innej dyscypliny sportowej. Biletów na mecze nie było już na kilka dni przed rozpoczęciem pojedynków, a kielecka drużyna rywalizowała jak równy z równym z najlepszymi drużynami w kraju. Wszystko za sprawą koszykarzy Cersanitu Nomi Kielce. Właśnie mija 15 lat od pierwszego, historycznego i niestety jedynego sezonu kieleckich koszykarzy w ekstraklasie.
Tamte chwile, ale nie tylko, wspominaliśmy w trzech częściach cyklu „Kiedy Kielce żyły koszykówką…”. Dziś zapraszamy na rozmowę ze Stanisławem Dudzikiem, obecnym szkoleniowcem koszykarzy AZS-u Politechniki Świętokrzyskiej Galerii Echo, który jako trener wprowadził kielecką koszykówkę na najwyższy szczebel rozgrywek, a w debiutanckim sezonie w ekstraklasie Cersanitu NOMI pomagał w prowadzeniu zespołu Stefanowi Totowi.
Michał Filarski, Maciej Wadowski: Panie trenerze, zanim przejdziemy do meritum, chcieliśmy wrócić do początków. Jak zaczęła się Pana przygoda z koszykówką?
Stanisław Dudzik: - Chodziłem do szkoły podstawowej nr 24 w Kielcach, a tam po prostu grało się w koszykówkę. Głównym inicjatorem i wielkim pasjonatem kosza był Pan Stanisław Rajch, który prowadził tam legendarne SKS-y z koszykówki. I jeśli chciało się uprawiać w szkole jakiś sport, być kimś, to trzeba było chodzić na kosza.
Czyli dla Was liczył się tylko basket?
- Czasami graliśmy też w piłkę nożną, ale jak były treningi to Pan Rajch zabraniał. Przez jakiś czas mieszkał w szkole na „górce” (obecnie liceum im. Św. St. Kostki, dawny „Ściegienny”), więc doskonale widział kto w co gra na boisku. I jak tylko zobaczył, że gramy w piłkę to nas rozganiał. Pilnował tego (śmiech).
Stanisław Dudzik na rękach zawodników po wywalczeniu awansu
Jak wyglądały treningi?
- Wyglądały bardzo podobnie, dwutakt, kozłowanie, rzut. Dzieci trzeba nauczyć podstaw, zaszczepić tą smykałkę do gry. U nas było tak, że większość chłopaków grała we wszystko, więc byli dobrze wysportowani.
Sukcesów nie brakowało…
- Szkoła pod wodzą Pana Rajcha miała naprawdę duże osiągnięcia, łącznie z Mistrzostwem Polski, które zdobył rocznik 1963. A to nie wszystko, udało się wygrać też turniej międzynarodowy Krajów Demokracji Ludowej rozegrany w Zielonej Górze, startowały w nim szkoły z NRD, Węgier i Czechosłowacji. Także ten rocznik miał chyba największe sukcesy. Z kolei mój rocznik zdobył w Polsce czwarte miejsce.
Teraz takie sukcesy dla szkół z naszego województwa są raczej nieosiągalne…
- Niestety, ciężko to mówić, ale to utopia...
Absolwenci SP 24 ze swoim trenerem Stanisławem Rajchem
Z SP nr 24 wywodzi się sporo dobrych zawodników z dawnych lat…
- Tak, byli nawet reprezentanci Polski. Większość po skończeniu szkoły przechodziła do Żaka, a potem w konsekwencji do Tęczy. Część z nas grała w II lidze, jeszcze z tymi najbardziej znanymi, m.in. olimpijczykiem Tadeuszem Blauthem, który w Tęczy zakończył karierę. Był to np. Mirek Świat, który chyba jako pierwszy z nas dostał się do tej drużyny. Potem już mój rocznik 1959 stanowił trzon trzecioligowej Tęczy. Ale niestety nie udało nam się awansować do II ligi, a grali z nami m.in. Andrzej Tłuczyński, Benedykt Bądel, Janusz Schmeidel, czyli ci zawodnicy, którzy znali już smak grania szczebel wyżej. Po tych niepowodzeniach Tęcza zaczęła powoli upadać, a o prawo gry w II lidze zaczęła walczyć Politechnika. Graliśmy nawet w barażach…
Z Panem trenerem w składzie…
- Tak, wróciłem tu po studiach na krakowskim AWF. W tym zespole był też m.in. Michał Sołowow, wtedy student Politechniki. Najpierw grał i to naprawdę dobrze, a potem zaczął wspierać koszykówkę. Najpierw juniorów, a potem seniorów, grających pod szyldem Mitexu, z którym długo przebijaliśmy się do I ligi.
Stanisław Dudzik w trakcie historycznego meczu o awans do ekstraklasy
Właśnie, zanim zagraliście pierwszy mecz w I lidze (wtedy tak nazywała się ekstraklasa) stoczyliście ciężkie boje o awans. Próbowaliście kilkakrotnie, udało się dopiero za siódmym podejściem - w 1999 roku. Jak Pan trener pamięta ten historyczny sezon?
- Cztery zespoły biły się wtedy o awans: Stalowa Wola, AZS Rzeszów, Start Lublin i my. Stalowa Wola trafiła w półfinale na AZS Rzeszów i sprawiła wielką niespodziankę. Wszyscy byli pewni, że to Rzeszów awansuje do finału, bo mieli naprawdę dobry zespół, doświadczonych zawodników i grali dobrą koszykówkę. Dla nas półfinał z Lublinem był ciężki, chyba nawet trudniejszy niż finał. Pierwszy mecz w Lublinie przegraliśmy i było trochę nerwowo. Ale potem dwa kolejne mecze tutaj w Kielcach wygraliśmy. Finał był już spokojny. Pierwszy mecz w Stalowej Woli wygraliśmy ponad dwudziestoma punktami. W Kielcach dopełniliśmy formalności. Praktycznie od początku do końca prowadziliśmy. A na koniec jeszcze ta pamiętna akcja... Wolne rzucał Derrick Hayes. Drugi był niecelny, ale Hayes złapał tą piłkę pół metra nad obręczą i jeszcze ją dobił. To przypieczętowało awans.
Pierwszy mecz w ekstraklasie zagraliście z Czarnymi Słupsk. Zainteresowanie kibiców, ale i presja były ogromne. I niestety przegraliście…
- Na pewno zapłaciliśmy frycowe w tym spotkaniu. U nas drużyna zdecydowanie się zmieniła. To był praktycznie nowy zespół, zostało czterech, czy pięciu zawodników, którzy wywalczyli awans. Praktycznie cała pierwsza piątka, poza Derrickiem Hayesem to byli nowi zawodnicy. Teraz trudno powiedzieć, co w tamtym dniu nie zagrało. Już w kolejnym meczu zagraliśmy zupełnie inaczej. A ten pierwszy mecz był taki dziwny.
Dubaj
Potem staliście się sensacją ligi. Odnieśliście siedem zwycięstw z rzędu…
- Nikt się nie spodziewał, że będziemy tak dobrze grali. Poza tą porażką z Czarnymi przegraliśmy jeszcze ze Śląskiem Wrocław, Mistrzem Polski, a wszystkie inne drużyny odprawialiśmy w pierwszej rundzie z kwitkiem. Na pewno byliśmy sensacją rozgrywek i każdy się nas bał. Jechaliśmy do drużyny z Sopotu, która miała już jakąś swoją renomę i markę. Wygrywaliśmy z nimi. Nie było jakiś przeciwników z którymi staliśmy z góry na straconej pozycji. Może, oprócz Śląska Wrocław, to była wtedy zdecydowanie najlepsza drużyna w tamtym okresie. Poza nimi biliśmy się z każdym jak równy z równym.
Najbardziej emocjonujący mecz sezonu zasadniczego?
- Na pewno takim pojedynkiem było spotkanie z Anwilem w Kielcach. To była walka praktycznie od początku do końca, wynik cały czas na styku. W Rudzie Śląskiej też był bardzo ciekawy mecz. Bodajże po dogrywce wygraliśmy to spotkanie. To był nasz drugi mecz w lidze. Przegraliśmy z Czarnymi, a potem jechaliśmy do Rudy. Nie zapowiadało się zupełnie, że wygramy to spotkanie. Praktycznie całe spotkanie przegrywaliśmy. Dopiero w samej końcówce Hayes zrobił parę takich swoich typowych akcji i doprowadził do dogrywki, którą wygraliśmy. To był ważny i przełomowy mecz, którą rozpoczął naszą serię zwycięstw. Tak wszystko szło już do Śląska.
Tak dobra gra zaowocowała zaproszeniem na Turniej Wielkiego Ramadanu. Jak pan trener wspomina pobyt w Dubaju?
- Podróż życia i tyle. Nie wiem czy ktokolwiek z tych zawodników miał później szansę wziąć udział w takim turnieju.
W Dubaju ze słynnym Żaglem
Skąd w ogóle pomysł na taki wyjazd?
- Myślę, że to była zasługa prezesa Krzysztofa Koralewskiego, bo on tam kilkakrotnie sędziował mecze podczas poprzednich edycji turnieju. Zasada była taka, że przyjeżdżali sędziowie z drużynami. Jeśli przyjeżdżała polska drużyna, to jechał też polski sędzia. Dostaliśmy zaproszenie i pojechaliśmy. No i sprawiliśmy wielką niespodziankę, wygrywając w grupie z Żalgirisem Kowno, wtedy aktualnym zwycięzcą Euroligi! Było się czym pochwalić. I co prawda przegraliśmy potem z nimi w finale, ale i tak to było coś. A sama otoczka turnieju… Nie ma co ukrywać, było wielką frajdą dla nas zobaczyć to wszystko. A same mecze graliśmy późną nocą, nawet o dwunastej, czy o pierwszej w nocy. Wtedy tam po prostu jest trochę chłodniej.
Już wtedy było widać to niewiarygodne bogactwo?
- Podczas naszego pobytu kończyli budowę słynnego żagla. Nasi zawodnicy byli tam podczas budowy. Zdążyli zobaczyć budynek od wewnątrz. Przepych był niesamowity.
Turniej miał ciekawą obsadę. Mistrz Euroligi, reprezentacje narodowe: Filipin, Bułgarii..
- Powiedzmy sobie szczerze, że Bułgaria nie była w najmocniejszym składzie. Filipiny to był może najlepszy zespół, ale były jeszcze mocniejsze zespoły. Drużyny lubiły tam przyjeżdżać, bo to opłacało się finansowo. Wszystko opłacali szejkowie ze swoich pieniędzy. Praktycznie płaciliśmy tylko za przelot. Drużyny dostawały od organizatorów stroje, bo każda drużyna miała swojego osobistego sponsora, który fundował sprzęt.
Wspólna Wigilia drużyny podczas pobytu na turnieju w Dubaju
Czyli nie występowaliście w swoich strojach?
- Nie, my byliśmy akurat Dubai Duty Free. Wszystko mieliśmy z logiem tego sponsora. Z resztą zawodnicy przywieźli to potem wszystko do Kielc.
Ile dni tam byliście?
- Nie pamiętam dokładnie, ale myślę, że to było osiem-dziesięć dni włącznie z podróżą.
Kibice byli zainteresowani turniejem?
- Szału nie było, ale ludzie przychodzili na mecze. A hale tam były przepiękne - na cztery, pięć, osiem tysięcy ludzi. Na meczach pojawiało się około tysiąca, dwóch tysięcy ludzi. Przeżyliśmy fajną przygodę, bo w Wigilię o dwunastej w nocy graliśmy mecz. Dopiero po meczu drużyna spotkała się w hotelu. I dopiero wtedy mogliśmy połamać się opłatkiem. Nasze żony, które mogły pojechać z nami przygotowały skromną kolacje wigilijną. Fajnie i miło spędziliśmy czas, choć z daleka od reszty rodziny, która została w Polsce.
W 1999 roku w Dubaju dopiero rozpoczynano wielką rozbudowę
Jakieś tradycyjne potrawy udało się przygotować?
- Dziewczyny coś tam wymyśliły. Nie pamiętam już dokładnie, ale były na pewno jakieś polskie potrawy, bo dziewczyny część produktów zabrały z Polski. Trudno było przygotować coś więcej.
A czy turniej w Dubaju nie odbił się trochę negatywnie na Waszej formę w lidze? Do wyjazdu byliście jedną z lepszych drużyn w lidze, a potem drużyna zaczęła przegrywać…
- Trudno powiedzieć. Nie powinien przeszkodzić, ale doszła jeszcze ta sytuacja z przełożeniem meczu (chodzi o mecz z Czarnymi Słupsk, który kielczanie chcieli przełożyć ze względu na wyjazd do Dubaju – przyp. red.). Będąc w Dubaju dowiedzieliśmy się, że Czarni Słupsk zażądali za zmianę terminu astronomicznej sumy. Nie było w ogóle mowy, żeby klub zapłacił za to. Notabene wyjeżdżając z Polski wiedzieliśmy, że to będzie załatwione. Liczyliśmy też na pomoc związku. Przecież jadąc tam reprezentowaliśmy też Polskę. Niestety okazało się inaczej. Ten walkower w dużej mierze podciął nam skrzydła. Zaliczyliśmy dwie kolejne porażki. W ogóle dużo słabiej graliśmy w drugiej rundzie.
Trener Dudzik z Kordianem Korytiem, fanem motoryzacji w każdej postaci
Po zakończonym sezonie i zajęciu siódmego miejsca czuliście lekki niedosyt?
- Wydaje mi się, że zawodnicy zdawali sobie sprawę, że było ich stać na więcej. Przed sezonem nikt nie znał wartości pozostałych zespołów. W trakcie sezonu i już po nim wiedzieliśmy, że zaprzepaściliśmy szansę, przy najmniej na grę w pucharach. To było naprawdę do zrobienia. Generalnie sukces, ale przy okazji mały niedosyt. Mogliśmy jeszcze powalczyć o miejsca w pucharach. Świadczą o tym mecze, które graliśmy o wejście do czwórki z Pruszkowem. Przegraliśmy, ale po wielkiej walce 3:2. A najfajniejsze z tego wszystkiego było chyba zachowanie się publiczności. W życiu nie przeżyłem takiej sytuacji, kiedy wszyscy kibice dopingowali jedną i drugą drużynę. Wytworzyła się między nimi jakaś więź. Po prostu oglądali koszykówkę i bili brawo za dobre akcje. A po meczu była wielka radość wygranych, ale też gratulacje dla nas za świetny występ.
Kto zdaniem Pana trenera najwięcej wnosił do tamtej drużyny?
- Tych pięciu, sześciu zawodników, którzy doszli to były naprawdę celne transfery. Na każdej pozycji mieliśmy naprawdę porządnych zawodników. Najważniejszy był na pewno Igor Milicić (obecnie trener AZS Koszalin – przyp. red.), który prowadził tą grę. To był taki rasowy rozgrywający. Rządził tą drużyną. Ale o każdym można tak powiedzieć. Derrick Hayes jak miał swój dzień to potrafił, że tak powiem zabić każdego przeciwnika na boisku. Tak było w Sopocie na przykład. Gość, wtedy siedem razy pod rząd za trzy rzucał i miał sto procent celności. Vlatko Ilić to był też bardzo dobry strzelec. Kordian Korytek – center, którego wtedy chciało pół ligi. Mieliśmy naprawdę wyrównany zespół. Oprócz tego byli jeszcze Wojtek Żurawski, Mirek Rajkowski, Marcin Kuzian, Sławek Woldan, Grzegorz Kij, którzy wchodzili na te swoje minuty i potrafili dać dużo drużynie. U nas przede wszystkim najważniejsza była atmosfera. Wygrywaliśmy tym, że stanowiliśmy naprawdę kolektyw. Zawodnicy trzymali się razem zarówno na boisku, jak i poza nim. Mieliśmy też szczęście do Amerykanów. W innych klubach zdarzały się różne sytuacje. A tutaj zawodnicy prezentowali dobry poziom sportowy, grali zawsze dla drużyny. Był taki kontakt, że wszyscy zawodnicy byli naprawdę razem. A mi się wydaje, że zespół jest najważniejszy.
Na zakupach w czasie turnieju w Dubaju
Decyzja Michała Sołowowa o wycofaniu się ze sponsorowania drużyny była zaskoczeniem, czy coś było na rzeczy w trakcie sezonu?
- Osobiście nie znam powodów tej decyzji. Nie było, ani wcześniej, ani później przesłanek tu tej niej. W maju dowiedzieliśmy się, że drużyna zostanie rozwiązana i mamy szukać sobie innej pracy.
Może, gdyby drużyna awansowała do pucharów decyzja byłaby inna.
- Całkiem możliwe, że gdyby osiągnęlibyśmy sukces sportowy większy niż siódme miejsce to dalej byłby sponsor.
Z tego co pamiętam to były plany transferowe na kolejny sezon.. Mówiło się, że może przyjść Radosław Hyży.
- Na pewno coś by się zmieniło, gdyby ta drużyna została. Niestety już się tego nie dowiemy. Mieliśmy naprawdę wszystko - pod względem budżetu, całej otoczki, składu, to było super zorganizowane. Trzeba było tylko przychodzić, trenować i grać. Nie było jakiś problemów finansowych, nie było spornych sytuacji między zawodnikami. Wszystko było załatwiane. Tutaj do niczego nie można było się przyczepić. Tak zebrana i ułożona drużyna mogła na pewno osiągnąć większy sukces niż końcowe siódme miejsce.
Duet trenerski Cersanitu Nomi Kielce - Stefan Tot i Stanisław Dudzik
Oprócz tego, a może przede wszystkim było zainteresowanie kibiców.
- Tak, było ogromne zainteresowanie ze strony kibiców.
Ciężko było o bilety…
- Rozchodziły się jak świeże bułeczki. Każdy nasz mecz to pełna hala. Dwie godziny przed meczem nie było już wolnego miejsca. Ludzie siedzieli, gdzie tylko mogli – na schodach, balkonach. Zainteresowanie było ogromne. Zawodnicy byli rozpoznawali. Fajny to był czas dla koszykówki w Kielcach. Szkoda, że tak to wszystko się skończyło…
Myśli Pan trener, że to jeszcze kiedyś wróci?
- Mamy teraz takie czasy, że ekstraklasę możemy mieć w każdej chwili. Potrzeba tylko sponsora, który znajdzie pieniądze. Zgłosić się można od razu, bez żadnej gry. A czy to jest dobre rozwiązanie? My przeszliśmy całą drabinkę od początku, od podstaw. Od trzeciej ligi do pierwszej… I to było coś.
Rozmawiali: Michał Filarski i Maciej Wadowski.
Fot. Archiwum Stanisława Dudzika
Stanisław Dudzik – były koszykarz Tęczy Kielce i AZS AWF Kraków, absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. Były trener koszykarzy MKS Żak Kielce, UKS Basket 27 Kielce, Mitexu Kielce, Cersanitu Nomi Kielce (po raz pierwszy w historii kieleckiej koszykówki wprowadził męski zespół do ekstraklasy, w ekstraklasie asystent Stefana Tota), Lafarge Nida Gips Kielce. Obecnie (od września 2010 roku) trener III-ligowej drużyny AZS Politechnika Świętokrzyska – Galeria Echo Kielce – obecnie jedynej seniorskiej drużyny koszykówki w regionie.
Aktualnie trener Dudzik prowadzi zespół AZS Politechniki Świętokrzyskiej
Wasze komentarze
A z Rudą Śląską to chyba graliśmy jakoś później ?