Może nam brakować sił, zdarzają się błędy… Ale nigdy nie można się poddać i ja tego nie zrobię
Przed Koroną Kielce wymarzone otwarcie nowej przygody w PKO Ekstraklasie, a więc mecz na Suzuki Arenie z Legią Warszawa. Długą drogę do tego meczu przybył z koroniarzami Konrad Forenc, który na boiskach pierwszoligowych udowodnił swoją wartość i nikt nie wątpi, że będzie on w Kielcach numerem jeden także w nadchodzącym sezonie.
Z kieleckim golkiperem rozmawialiśmy w Warce, gdzie jeszcze kilka dni temu żółto-czerwoni przebywali na zgrupowaniu.
Nie możesz się już doczekać gry w PKO Ekstraklasie?
Konrad Forenc: O tak. Napięcie rośnie coraz bardziej. Chcieliśmy wrócić do elity i pokazać, gdzie jest miejsce Korony Kielce. To nam się udało, a teraz zaczynamy z wielkiego „C”, czyli od spotkania z Legią Warszawa. Stadion i kibice z pewnością nas poniosą. Będzie bardzo dużo emocji i liczę na fajny mecz.
Doceniamy to, gdzie jesteśmy, bo za nami trudny sezon. To jest najważniejsze, ten entuzjazm i dreszczyk emocji, które przejdą przez nas przy naszym hymnie na Suzuki Arenie. Wrócę te emocje, które jeszcze nie tak dawno były w nas. Potwierdziliśmy wtedy na murawie, że jesteśmy wartościowym zespołem.
Ta wartość ostatnio wzrosła, bo Korona pozyskała kilku ciekawych zawodników.
– To na pewno ludzie z charakterem, którzy chcą pracować, a od tego wszystko się zaczyna. Jak na razie rywalizacja i współpraca między nami wyglądają bardzo fajnie i optymistycznie. Rywalizacja w zespole jest bardzo potrzebna. Każdy z nas to przerabiał – dzięki rywalizacji możemy się rozwijać i nie stać w miejscu. Mecz meczem, ale w treningu naciskamy na siebie jeszcze bardziej. Tym bardziej, że mamy wyrównany zespół. Trener na pewno będzie doskonale wiedział, kto ma zagrać w pierwszym składzie, a kto wejść do gry w danym momencie. Już w poprzednim sezonie udowodniliśmy, że zmiennicy to bardzo wartościowe osoby.
Chyba nikt nie wyobraża sobie, żeby Konrad Forenc nie był pierwszym bramkarzem Korony Kielce.
– Jak przyszedł do nas szkoleniowiec Ojrzyński, powiedziałem mu: „trenerze, nieważne, kto tu przyjdzie i będzie ze mną rywalizował, ja i tak udowodnię, że jestem najlepszy”. To moje podejście. Swoje myślenie zmieniłem jakiś czas temu po przejściach. I obecnie tak podchodzę do każdego treningu. Mimo, że czasami jest ciężko i bywa różnie, to i tak dociskam się i presuję, żeby wycisnąć z siebie jeszcze więcej energii i emocji, żeby przełożyć to na zespół. Będę chciał udowodnić swoją wartość i myślę, że będzie mi łatwiej wchodzić w grę, niż parę lat temu, gdy robiłem to po awansie z Zagłębiem Lubin grając pierwsze spotkanie. Teraz, po swoich doświadczeniach, będę mógł wpłynąć nie tylko na chłopaków na boisku, ale i w szatni.
Spędziłeś sporo czasu na najwyższym szczeblu rozgrywek, jednak nieczęsto grałeś tam pierwsze skrzypce.
– Żeby zadebiutować czekałem sześć lat. To było cierpliwe sześc lat, ale pozycja bramkarza tego wymaga. Niezbędna jest też wytrzymałość psychiczna. Na boisku trzeba wiedzieć, kiedy zachować spokój, a kiedy być energicznym i klepać kolegów po plecach albo po prostu mocniej zwrócić im uwagę. Te wszystkie lata wzlotów i upadków pozwoliły mi na rozegranie ostatnio równego sezonu. Wydaje mi się, że było całkiem nieźle. Trzeba to podtrzymać i dać więcej, co pomoże zespołowi już od pierwszego spotkania udowadniać, że Korona jest charakterna i waleczna.
W poprzednim sezonie udowadniałeś to wielokrotnie.
– Takie jest moje podejście. Każde kolejne spotkanie jest dla mnie najważniejsze, bo może się okazać ostatnim. Parę lat temu zmieniłem swoje podejście do zawodu i doceniam każdą chwilę na boisku. Wiem o tym, bo sam się przejechałem. Czar marzeń może prysnąć w jednej chwili. Doceniam to, że mam wokół siebie grono fantastycznych ludzi. Mamy świetnych kibiców, którzy mimo ciężkiego sezonu, byli z nami na dobre i na złe. Wszyscy razem wierzyliśmy w to, że wrócimy do elity.
Fani Korony zauważają Twoje starania i z pewnością dla nich jesteś w Kielcach bramkarzem numer jeden.
– Bardzo mi miło, że kibice zauważyli moje zaangażowanie w zespół i klub. Na każdym kroku powtarzam, że każdy z zawodników reprezentujących dane barwy, nie ważne jaki to klub, musi doceniać swojego pracodawcę i udowadniać szacunek oraz poświęcenie dla tych barw. To jest u mnie na pierwszym miejscu. To, co było w Lubinie, jest dla mnie zamkniętym rozdziałem. Tam zostawiłem swoje zdrowie, energię. Teraz to wszystko przekładam na Koronę, co udowadniam na boisku. Cieszę się, że ludzie to zauważyli, że moja ofiarność i poświęcenie, szczególnie w tych beznadziejnych momentach, dobrze wpływa na drużynę. I z pewnością tego nie zabraknie, bo od cech wolicjonalnych zaczynam. W szatni powtarzam, że może nam brakować sił, mocy, zdarzają się błędy, ale nigdy nie można się poddać i ja tego nie zrobię.
Z poprzedniego sezonu nie brakuje obrazków, gdzie poobijany Forenc jednak walczy do końca i wkłada głowę tam, gdzie inni baliby się wsadzić nogę. Co najczęściej mówi się o bramkarzach?
– ...Że są delikatnie… szaleni? (śmiech)
Ty oczywiście się w to wpisujesz.
– No coś w tym jest i musi tak być. Jak ktoś uderza piłkę, to nieważne jak, ona musi nas trafić. Czasami są to bolesne sytuacje, co wiem po sobie. W poprzednim sezonie byłem porozcinany, gdzieś tam zęby ukruszone, wstrząs mózgu, utrata przytomności. W drużynie się śmiali, że jestem jak kot, że tych żyć mam wiele, ale się zatracają. A ja im mówię, że co sezon te życia się odnawiają i na pewno dam radę! (śmiech)
Tak samo, jak dałeś radę po zderzeniu z Adrianem Dankiem podczas meczu z Odrą Opole w Kielcach (żółto-czerwoni wygrali 2:1).
– Nawet nie pamiętam tych ostatnich minut i kojarzę je tylko z analizy pomeczowej. Zwykle w ich trakcie odtwarzam sobie, jak to widziałem z boiska i porównuję do tej perspektywy trybun, ale w tym przypadku nie było to możliwe, bo nie pamiętam tego doliczonego czasu gry. Miałem być do zmiany, lekarz powiedział, że nie bierze za moją dalszą grę odpowiedzialności. Uznałem, że dam radę. Było troszeczkę amoku, ale jak dowiedziałem się, że nie ma zmian i musielibyśmy grać w osłabieniu, postanowiłem wzmocnić zespół. Zwłaszcza, że mieliśmy akurat ciężkie chwile. Chłopaki zobaczyli, że jednak dam radę, podnoszę się i będę kontynuował spotkanie. Dzięki temu oddalali zagrożenie, bo wiedzieli, że delikatnie mówiąc, byłem uszkodzony. To wpłynęło na zespół mobilizująco. Przenieśliśmy ciężar gry do przodu i nagle udawało nam się ją utrzymać (śmiech). Wyszło na dobre. Ta wartość niepoddawania i oddania dla drużyny jest najważniejsza i robię to na każdym kroku.
Rozmawiał Maciej Urban
Fot. Grzegorz Ksel/Maciej Urban