Precedens na skalę kraju zakończony niesprawiedliwym zwolnieniem
- Dumę, bo co innego może odczuwać chłopak, który spełnia swoje marzenia i gra w barwach ukochanego klubu? - w ten sposób Krzysztof Kiercz wspomina swój pierwszy występ w Ekstraklasie. Debiutujący tego dnia jako szkoleniowiec w najwyższej klasie rozgrywkowej Leszek Ojrzyński, zaskoczył praktycznie wszystkich obserwatorów posyłając do gry nieokrzesanego młokosa. I nie był to pierwszy raz, kiedy cała piłkarska Polska zaniemówiła na myśl o osiągnięciach prowadzonej przez niego drużyny.
Korona Kielce wygrała ostatecznie z faworyzowaną Cracovią. Po raz pierwszy też szerokiej publiczności zaprezentował się zespół, który - nawet po latach - z nutką nostalgii wspominany jest przez złocisto-krwistych kibiców. Pojedynek co prawda nie zaczął się dla Korony, bo po błędzie wspomnianego Kiercza przegrywała. Bramka w doliczonym czasie autorstwa Michała Zielińskiego napędziła zespół, który rozpoczął szybki marsz na szczyt tabeli. - Jak się nie ma zwycięstw, to nie można pokazać, że potrafi się grać w piłkę. Po dramatycznej końcówce zdobyliśmy trzy punkty, kolejne dwa mecze zremisowaliśmy i przez moment znaleźliśmy się nawet na fotelu lidera. Drużyna została psychicznie wzmocniona - wspomina po latach Ojrzyński.
REKLAMA
Chcieliśmy się go pozbyć, a on poszedł do Ekstraklasy
Po fatalnym sezonie, w którym dopiero w ostatnich kolejkach Korona Kielce wywalczyła utrzymanie, przyszedł czas na gwałtowną przebudowę zespołu. Połączyło się to w czasie z kresem finansowego eldorado, na które pozwalały nieograniczone wręcz miejskie fundusze. Nowy szkoleniowiec miał otrzymać zadanie zbudować zespół bez Andrzeja Niedzielana czy Ediego Andradiny. Na rynku przejawiało się wiele nazwisk, ale w Kielcach postawiono na kompletnego debiutanta, Leszka Ojrzyńskiego. Ówczesny trener Zagłębia Sosnowiec nie cieszył się najlepszą reputacją w dotychczasowym miejscu pracy, o czym mogą świadczyć niepochlebne opinie kibiców klubu z Sosnowca. Osłabiona kadra pod dowództwem niedoświadczonego opiekuna szybko stała się murowanym kandydatem do spadku z najwyższej klasy rozgrywkowej. - Każdy kiedyś zaczynał, nikt nie urodził się od razu wielkim człowiekiem. Przyszedł dla mnie okres, w którym trzeba sprawdzić się w Ekstraklasie. Nie obawiam się przeskoku z drugiej ligi, należę do ludzi odważnych - mówił chwilę po zatrudnieniu sam szkoleniowiec. Zaskoczeni decyzją byli również piłkarze. - Kiedy zatrudniano trenera, byłem na wakacjach. Musiałem włączyć komputer i sprawdziłem, kto to w ogóle jest. Powiedziałem wtedy małżonce, że będzie dobrze. Oceniłem to przez pryzmat samego człowieka i jego charakteru, który oceniłem po kilku wypowiedziach na YouTube - wyznaje defensor tamtej drużyny, Pavol Stano.
Drużyna drwali precedensem w skali kraju
Skreślany przez wszelakich ekspertów Ojrzyński i prowadzony przez niego zespół zaczął nie tyle zdobywać punkty, co wręcz nałogowo je gromadzić. Przekonał się o tym mistrzowski w tamtym sezonie Śląsk Wrocław, który dwukrotnie musiał uznać wyższość złocisto-krwistych. Z tamtego okresu szczególnie zapamiętano jednak wzorową atmosferę, z jakiej zaczął słynąć kielecki klub.- To było wyjątkowe, nie byliśmy grzecznymi chłopcami. Pojawiła się grupa różnych charakterów. Te trudne, bo większość taka była, poskładały się w całość i wyszło to szczególnie dobrze - mówi Stano. Słowackiemu obrońcy wtóruje Kiercz. - W tamtym okresie zbiegło się mnóstwo pozytywnych czynników, które ze sobą współgrały. Wpadli na siebie ludzie z podobnymi ambicjami i w praktycznie identycznym momencie kariery. Część chciała coś osiągnąć, pozostali na nowo pokazać, a trener potrafił to skutecznie zawiązać - opowiada z przekonaniem. - Czuję się dumny i zaszczycony, bo mogłem w takiej szatni na co dzień funkcjonować. Nie ma na coś takiego recepty, bo to się tworzyło każdego dnia - kontynuuje po chwili wychowanek kieleckiego klubu.
Jednym z ważniejszych członków rady drużyny w tamtym okresie był Tomasz Lisowski, który bez zająknięcia przyznaje rację kolegom z bloku defensywnego. - Byłem w wielu miejscach, ale to było niezwykłe. Szkoda, że ta nasza ekipa się rozpadła - tłumaczy „Lisu”.
- To był naprawdę precedens. Cieszę się, że byłem wewnątrz i miałem okazję pracować w takim klubie. Coś niesamowitego, naprawdę. Zawsze się to będzie wspominać. Kontakty pozostają, bo spędziliśmy wspólnie bardzo miłe chwile - przyznaje sam Ojrzyński. I kontynuuje: - Zostały wspomnienia oraz ten duch, który nieraz się jeszcze unosi. Wszyscy, którzy byli w tej szatni, mówią, że coś tam takiego jest.
REKLAMA
Zespół szybko utożsamiony został z subkulturą kibicowską. Do pomeczowych rytuałów szybko wskoczyła przyśpiewka rodem z kieleckich trybun, która dała podwalinę pod aktualne do dziś określenie. Kto bowiem nie kojarzy słynnej „Bandy Świrów” i jakże charakterystycznej sceny - do rozentuzjazmowanej szatni wpada Maciej Korzym, chwyta za megafon i intonuje. Nie ma chyba w Polsce kibica, który choć raz nie widział takich obrazków, a wszystko dzięki wszędobylskiej kamerze Korony TV. Telewizja klubowa pozwoliła światu odkryć więź, która zawiązała się wśród piłkarzy i trenerów. Trudno się dziwić, bo obok Korzyma liderem, a zarazem kapitanem był wychowanek klubu ze stolicy województwa świętokrzyskiego, Kamil Kuzera. To właśnie on, wraz z Aleksandarem Vukoviciem, po raz pierwszy zwrócili uwagę na przesadną aktywność kieleckiej policji wobec sympatyków złocisto-krwistych. Z czasem pomiędzy obiema grupami wytworzyła się relacja, która wspominana jest do dzisiaj. - Mieliśmy z nimi dobry kontakt. Wpływ na to miała też osoba trenera - wspomina Lisowski. Zawodnicy bez oporów wsparli fanatyków w proteście przeciwko coraz liczniejszym zakazom stadionowym i na murawie pojawili się w okazjonalnych koszulkach z napisem „Stadion to nie teatr”.
Byłem u kierownika, puszczacie bez legitymowania
Wypowiedziane przez Zbigniewa Małkowskiego słowa w kierunku szeregowego funkcjonariusza na zawsze już przeszły do kanonu. Po wysoko wygranym pojedynku kieleckiego zespołu z Jagiellonią Białystok, policja zdecydowała o wylegitymowaniu wszystkich najzagorzalszych kibiców Korony i tak by się pewnie stało - gdyby nie interwencja golkipera. W sukurs bramkarzowi poszła praktycznie cała drużyna, która bez wahania wdrapała się na trybuny i momentami nawet własnym ciałem stawała pomiędzy policjantami a kibicami. - Staraliśmy się pracować w taki sposób, aby wpoić określone wartości. Przede wszystkim chcieliśmy być zawsze razem. Piłkarze musieli wiedzieć, że trzeba pomagać innym oraz nie należy się nikogo bać. Przeprowadziliśmy na ten temat bardzo dużo odpraw i z czasem skutkowało - opowiada Ojrzyński. I wyjaśnia metody swojej pracy: - Zawód trenera to też trochę bycie psychologiem. Wszystko trzeba robić umiejętnie. Trzynastu bądź czternastu ludzi strzelało wtedy bramki, piłkarze dzielili się golami. Robiliśmy rotację w składzie, grali zawodnicy niedoświadczeni. Trzeba było ich wszystkich na to przygotować.
O mistrza na Łazienkowej
Debiutancki sezon Ojrzyńskiego w Ekstraklasie okazał się zarazem jednym z najlepszych w historii gry Korony na najwyższym szczeblu. Na dwie kolejki przed końcem rozgrywek kielczanie nadal pozostawali w realnej walce o mistrzostwo Polski. Wystarczyło, aby pokonali na własnym stadionie niegrającego już o nic łódzkiego Widzewa. - Ten mecz przekreślił nam wszystkie szanse. W tamtym roku w Kielcach sporo osiągnęliśmy, a mogliśmy nawet znacznie więcej - wspomina wyraźnie rozżalony Tomasz Lisowski.
REKLAMA
Przyczyny niepowodzenia nadal stara się zdiagnozować Ojrzyński. - Można było z tego sezonu wycisnąć jeszcze więcej, ale zabrakło nam ludzi i konkretnej ławki rezerwowych. Wszyscy wiedzą, jakie mieliśmy problemy, skazywano nas na spadek. Odeszła spora grupa piłkarzy, a sama sytuacja finansowa nie była najlepsza. Ostatecznie okazało się, że zajęliśmy piąte miejsce. Do samego końca były szansę na coś więcej - mówi szkoleniowiec. Do arcyważnego spotkania zmuszony był on wystawić zawodników, którzy dotychczas pełnili w zespole marginalną rolę. Na lewej stronie pomocy zagrał Paweł Kaczmarek, na szpicy zaś biegał nominalny obrońca Pavol Stano.
Słowak nie ukrywa żalu na myśl o ewentualnych sukcesach. - Przed sezonem wszyscy nas skreślali. W czasie rozgrywek ta opinia się poprawiła. Szkoda tego meczu z Widzem, który nam totalnie nie wyszedł. Straciliśmy wtedy szansę, aby w ostatniej kolejce grać na Łazienkowskiej o mistrzostwo Polski. Piąte miejsce zupełnie nas nie satysfakcjonowało. Wystarczyło wygrać u siebie z łodzianami i byłoby ciekawie - opowiada doświadczony defensor.
REKLAMA
Kielczanie ostatecznie ulegli Widzewowi 0:2, a obie bramki zdobył Mehdi Ben Dhifallah. Schodzących z murawy zawodników żegnały długie owacje. Na trybunach nie zabrakło jednak także głośnych teorii spiskowych. Część kibiców do tej pory jest przekonanych, że niespodziewana porażka była pokłosiem decyzji zarządu klubu, który obawiał się potencjalnych kosztów udziału w europejskich pucharach. - To była ogromna szansa, aby osiągnąć niesamowity wynik. Wszyscy skupiali się tylko i wyłącznie na tym. Sportowa złość i irytacja była ogromna. Co do tych teorii spiskowych, to w Kielcach jest tak, że pojawiają się one wyjątkowo często, więc nawet nie ma sensu się do nich odnosić - tłumaczył po latach Piotr Malarczyk. Od pogłosek odciął się również Vlastimir Jovanović. - Mój polski nie był wtedy najlepszy. Nie czytałem jeszcze w tym języku, ale w moich rozmowach z kolegami z drużyny nie pojawiały się takie tematy. Bardzo chcieliśmy osiągnąć najlepszy wynik w historii klubu - przyznaje Bośniak.
Niesprawiedliwa decyzja
Uskrzydlona sukcesami drużyna liczyła na kolejne, równie udane rozgrywki. - Nastał najtrudniejszy okres - transformacji zespołu. Vuković musiał skończyć karierę, kilku innych zawodników było coraz starszych i trzeba było sporo pozmieniać. Myśleliśmy ciągle o dalszej przyszłości, pościągaliśmy zawodników niedoświadczonych, z niższych lig. Skończyliśmy ostatecznie na jedenastym miejscu, ale z tego, co pamiętam, do siódmej pozycji traciliśmy dwa punkty. Nie było wtedy zadowolenia, bo poprzednim sezonem rozdmuchaliśmy nadzieje - tłumaczy Leszek Ojrzyński.
- Liczyłem na ten kolejny, trzeci już sezon, bo chłopcy się ograli. Planowaliśmy jeszcze trzy wzmocnienia, a dodatkowo wchodziła wtedy reforma ligi. Zajęcie miejsca w „ósemce” dawało utrzymanie i pozwalało zaatakować na ostatniej prostej. Po trzeciej kolejce nie było mnie już w Kielcach - dodaje wkrótce zwolniony trener.
Niespodziewana decyzja zarządu wywołała oburzenie kibiców i zawodników. Na terenie stadionu szybko zgromadziła się spora grupa fanów, którzy stanęli murem za szkoleniowcem. Zwolnieniu sprzeciwili się także piłkarze. - Po naszym zachowaniu było widoczne, jaka to była decyzja. Wstawiliśmy się za trenerem, nie pomogło to - wyjaśnia Lisowski. - Myślę, że to było niesprawiedliwe. Te pierwsze mecze w naszym wykonaniu nie były tak słabe, jak wskazywały na to wyniki. Nie byliśmy w tych pierwszych trzech kolejkach słabszą drużyną. Decyzja została podjęta zbyt szybko. Zarówno kibice jak i zawodnicy odczuli, jak bardzo było to niesprawiedliwe. Jeśli widzi się coś takiego, to warto się odezwać - dodaje Stano.
- Czekano tylko na to, aby noga się podwinęła i ta okazja pojawiła się szybko. Jak człowiek jest niewygodny, to można go zwolnić po przegranym meczu. Zamiast współczuć lub wspierać, to tutaj było inaczej. Jeszcze się cięgi zbierało - stara się wyjaśnić zwolniony. Prawdziwym powodem decyzji miało być jednak coś zupełnie innego. - Od razu po zwolnieniu mówiłem, że to jest sprawa dla wyższych służb. Z pewnymi rzeczami nie mogłem się pogodzić, o czym jasno mówiłem, więc byłem niewygodny. Dla mnie najważniejsza była drużyna i cały klub - mówi Ojrzyński nawiązując do sprawy karnej, jaką po latach wytoczono ówczesnemu prezesowi kieleckiego klubu.
REKLAMA
- Nie kieruję się tym, czy wyszło na moje czy nie. Życie zawsze weryfikuje i prawda wyjdzie na jaw - kończy trener, którego w Kielcach z łezką w oku wspomina się do dziś.
fot. Paula Duda / Grzegorz Tatar
Wasze komentarze
Każdy piłkarz jest najemnikiem.
Piłkarze przychodzą, całują herb klubu, a potem odchodzą i całują następny.
Jedyni ci sami pozostaję kibice, prezesi, czasem nawet (jak u nas teraz) trenerzy.
Pierwszy sezon owszem, byl dobry, ale w 2 sezonie nikt mu nie zabieral czolowych zawodnikow ze skladu. Chyba ze Vukovic to 50% wartosci druzyny, ale po co wtedy placic 15 innym?
Co z tego, ze bylismy 2 pkt od 7 miejsca, skoro bylismy tylko 5 punktow nad miejscem spadkowym? 36 pkt w 30 meczach to jest totalna padaka, mielismy wtedy wiekszy budzet niz teraz, a kilku zawodnikow zarabialo w granicy 50 tysiecy/mc.
0 wygranych na wyjezdzie przez caly sezon, 5 remisow, 10 porazek to jest przypadkowe zwolnienie?? Problem widocznie lezal w psychice zawodnikow, a za to odpowiada takze trener.
Ile mial zostac na stanowisku za pierwszy sezon, a potem brak progresu? 5, czy od razu dozywotni kontrakt?
Trener LO na sile trzymal srednich pilkarzy jak Adamek, Lenartowski, Sierpina, Staporski, Foszmanczyk, Lech, czy Zielinski.
Dodatkowo, ile mozna pompowac zawodnikow w ten sam sposob? W koncu organizm przestaje wydzielac adrenaline na tym samym poziomie bez zmiennosci bodzcow i to bylo widac po 1 sezonie, gdy te metody trenera przestaly dzialac.
Z jednej strony ciekawi mnie jak by LO poradził sobie w klubie bez problemów finansowych w którym mial by jakis budzet transferowy, z drugiej strony jesli zaden bogatszy / ambitnjejszy klub nie chce dac mu szansy to o czyms swiadczy..