Troszeczkę słabszy tylko kwadrans. Poza tym - zaciśnięte szyki i szczelna obrona
Na inaugurację ligi polskiej w Szczecinie, Vive Tauron Kielce tylko zremisowało. Potem w kolejnym meczu rozniosło Stal Mielec. W pierwszym spotkaniu Ligi Mistrzów kielczanie przegrali na wyjeździe z Pick Szeged. Ale i tym razem, za drugim podejściem plamy nie dali. Mistrzowie Polski pokonali Montpellier 30:23. - To był mecz walki. Od początku udało nam się narzucić nasze tempo i utrzymaliśmy je aż do końca spotkania. Cieszy też, że zagraliśmy twardo w obronie – ocenia zawodnik Vive, Michał Jurecki.
Pierwsza połowa nie była jednak doskonała w wykonaniu podopiecznych Talanta Dujszebajewa. Kielczanie stwarzali sobie sytuacje do oddania rzutu, ale mieli problem z ich wykończeniem. - Troszeczkę słabiej wyszło nam tylko drugie piętnaście minut w pierwszej części spotkania. Wyszliśmy na prowadzenie 7:2 i mieliśmy lekkie problemy w kontrze i w ataku – przyznaje reprezentant Polski.
Po przerwie kielczanie wyeliminowali te błędy i bezsprzecznie rozegrali jedno z najlepszych trzydziestu minut w tym sezonie. – W drugiej części graliśmy szczelnie w obronie. Francuzi mieli problem z dojściem na pozycje, a kiedy oddawali rzuty, to na posterunku był nasz bramkarz. Pojawił się też element, którego brakowało w pierwszej połowie – szybkie kontry zakończone trafieniami – tłumaczy kielecki rozgrywający.
W poprzednim spotkaniu obu drużyn w Hali Legionów jednym z liderów Montpellier był Diego Simonet, który rzucił w Kielcach jedenaście bramek. W dzisiejszym spotkaniu ani razu nie udało mu się znaleźć drogi do bramki Marina Sego. - Wiadomo, że jest to jeden z zawodników, który „ciągnie” grę w ich zespole, ale graliśmy z tyłu bardzo twardo. Powiedzieliśmy sobie, że musimy zacieśnić nasze szyki w obronie i to robiliśmy – twierdzi Jurecki.
- Ze skrzydeł goście oddali bardzo mało rzutów, nawet w przewadze. To pozwoliło nam zacisnąć defensywę, szczególnie jej środek. Francuzi mieli problemy z oddawaniem rzutów z dobrej pozycji – podsumowuje popularny „Dzidziuś”.
fot. Anna Benicewicz-Miazga