Korony to my! Ten zespół ma szansę scalić ludzi o żółto-czerwonych sercach
Mecz z Jagiellonią Białystok miał dać odpowiedź na pytanie, na co będzie stać piłkarzy Korony Kielce w tym sezonie ekstraklasy. Nie dał. Trudno starcie z rezerwową „Jagą” traktować jako miarodajny sprawdzian. Ale kilka wniosków – również tych pozytywnych – można z niego wyciągnąć.
To, co najprzyjemniejsze dla oka, miało bez wątpienia miejsce w środku boiska. Potwierdzają to także w liczbach statystyki ekstraklasy. Duet Vlastimir Jovanović – Aleksadrs Fertovs, wsparty Marcinem Cebulą, całkowicie opanował centralny obszar murawy. Zwłaszcza Łotysz zagrał bardzo dobry mecz. Pod względem odebranych piłek rywalom był bezkonkurencyjny. Uczynił to aż 18 razy. Szkoda tylko, że zaspał przy okazji drugiej bramki dla gości, bo to on nie pokrył we właściwy sposób Piotra Grzelczaka.
Fertovs dosyć pewnie rozprowadzał również piłkę. Celniej niż „Jova”, ale też nie ulega wątpliwości, że pod względem podań był zmuszony do wybierania mniej ryzykownych zagrań. Bośniak ciężar gry do przodu musiał wziąć na własne barki. Dlatego już nie patrząc w liczby, jego występ należy ocenić jak najbardziej pozytywnie.
Michał, nie idź drogą "Jamro"
Za niedzielny występ trzeba pochwalić także Cebulę, który nie bał się odpowiedzialności. Szukał nieszablonowych rozwiązań, był widoczny i waleczny. Chwilami brakowało mu doświadczenia, umiejętności mądrzejszego ustawienia (oraz zastawienia) czy pomysłu na inne zagranie piłki, ale bez obaw – to przyjdzie z czasem. Boiskowym wyjadaczem wychowanek Korony ma jeszcze czas zostać. Na razie – choć należy pamiętać, że to dopiero pierwszy mecz – jest na dobrej drodze do tego, by kieleccy kibice szybko zapomnieli o Olivierze Kapo. Bo może go znakomicie zastąpić. Co ciekawe, Cebula był najczęściej faulowanym zawodnikiem – aż 8 razy. Dla porówania, drugi w hierarchii Przemysław Mystkowski – tylko 3.
Do plusów należy doliczyć też zachowanie i odważną postawę Marcina Brosza. Trener zaskoczył (i przeczuwamy, że będzie to robił dalej) desygnując do gry w ataku Michała Przybyłę. I ten odwdzięczył mu się dwiema bramkami. OK, może nie były one urody najwyższej (choć zapamiętamy je na długo), ale między innymi to – czyli szczęście – cechuje napastnika wysokiej klasy.
Kiedyś Leszek Ojrzyński zaryzykował i w pierwszej kolejce na wiosnę (nomen omen też przeciw „Jadze”) wystawił Łukasza Jamroza. Ten zdobył dwie bramki, a Korona wygrała 2:0. Historia po części się powtarza, ale... Michałowi życzymy, żeby jednak nie poszedł w ślady starszego kolegi.
Malarczyk jak Gerrard?
Brosz ciekawie postąpił też w trakcie spotkania, gdy w jednym momencie zdecydował się na zmianę obu skrzydłowych. I to był dobry ruch. Widać było ogromne zagubienie u graczy z Białegostoku, którzy nie potrafili przestawić się na inny rodzaj ataków Tomasza Zająca i Serhii Pilipczuka. Potem, gdy Ukrainiec powędrował do ataku, a jego miejsce zajął Łukasz Sierpina, spowodowało to koleje zamieszanie w szeregach ekipy Michała Probierza.
Kwestią do poprawy w Koronie jest formacja defensywna. Wprowadzenie nowego obrońcy na pozycję stopera zaburzyło ład zespołu. Rafał Grzelak zagrał przeciętnie, ale przede wszystkim widoczny był brak odpowiedniej komunikacji między nim a Piotrem Malarczykiem. Często sytuację ratować musiał wspierający go z lewej flanki Kamil Sylwestrzak. Ale gdy do jedenastki wróci Radek Dejmek, obraz gry formacji na pewno ulegnie poprawie. Choć u Czecha w meczach sparingowych widać było zaległości treningowe, a obecny uraz nie ułatwi mi powrotu do najwyżej formy.
A propos jeszcze „Malara” – warto zwrócić uwagę nie tyle na jego grę, co postawę jako kapitana. Symboliczny obrazek miał miejsce po meczu, gdy Malarczyk zebrał zawodników na murawie i w kilku żołnierskich słowach przekazał im, co mają robić w kolejnych spotkaniach. Od razu przed oczami stanął mi Steven Gerrard, który w podobny sposób mobilizował zawodników Liverpoolu, gdy ci walczyli z Manchesterem City o mistrzostwo. Jeżeli Piotrek ma zostać taką legendą Korony, jaką przy Anfield Road jest Anglik, to chyba nikt się temu nie sprzeciwi.
A jeżeli jeszcze, oprócz świetnej gry w obronie, będzie zdobywał bramki z rzutów wolnych (wczoraj był tego bliski), to szybko zapomnimy również o Pawle Golańskim – jako zawodniku i kapitanie drużyny.
Miejsce „Golo” na prawej stronie zajął Vladislav Gabovs. To zawodnik, który w Koronie wykonał najwięcej podań – 57. Co znaczące, większość z nich dotarła do adresata. A obraz gry Łotysza w ataku byłby jeszcze lepszy, gdyby miał wsparcie Nabila Aankoura. Niestety, to był najsłabszy punkt Korony w niedzielnym meczu. Nie dość, że gubił pozycję, często niepotrzebnie zmieniał stronę boiska lub schodził do środka, to fatalnie radził sobie także z piłką przy nodze. Gdy w jego miejsce pojawił się młody Zając, zaczęło to funkcjonować znacznie lepiej.
Nowa banda, niekoniecznie świrów?
Najwięcej słów uznania piłkarzom Korony należy się jednak za... głowę. Bo to była drużyna, na którą po prostu przyjemnie się patrzyło. Wiara, walka, zaangażowanie, determinacja. Chyba nikt, kto wczoraj przybył na Ściegiennego, nie miał wątpliwości, że tym ludziom zależy na zwycięstwie. Nie wszystko wychodziło, błędy się zdarzały, zagubienie fragmentami aż raziło w oczy. Ale tego dnia nikt nie zagrał na pół gwizdka.
Kibic potrafi to docenić. - Jeśli się okaże, że to co mówisz (walka, ambicja, determinacja) będzie prawdą - wracam na stadion jak za Leszka - napisał w komentarzu pod wypowiedzią Kamila Sylwestrzak jeden z naszych czytelników o dość symbolicznym pseudonimie – „OglądamMeczeZpiwemWręcęwNC+”. I takich przypadków jest z pewnością więcej. To daje nadzieje, że polityka wykreowana przez zarząd może okazać się właściwa. I że klub miejski zacznie działać tak, jak powinien od lat. Z młodymi Koroniarzami w składzie, wsparty ambitnymi piłkarzami z zewnątrz. A przede wszystkim z tłumem ludzi na trybunach.
Jeżeli Korona będzie grała dalej tak, jak wczoraj (pod względem ambicjonalnym), to jest szansa, że kielczanie poczują jeszcze większą więź z drużyną. I uznają, że na stadion naprawdę warto chodzić.
Korona to my! W końcu jest szansa, by to „my” nie oznaczało tylko kibiców, lecz wszystkich, którzy pracują na kolejne zwycięstwa zespołu – piłkarzy, trenerów, pracowników klubu. Życzę każdemu, byśmy już wkrótce jednym głosem mówili: „wygraliśmy też mecz!”. Ale też, gdy przyjdzie niepowodzenie, nawet nie myśleli o tym, by głosić, że „znowu przegrali…”.
Chyba każdy z nas tęskni za Bandą Świrów. Ona już nie wróci, ale jest nadzieja na to, by stworzyć kolejny, unikalny projekt. To może być Korona, która do końca będzie walczyć tylko o utrzymanie – i to w dramatycznych okolicznościach. A mimo to mogą jej nam zazdrościć wszyscy.
Ale czy tak będzie, okaże się dopiero za kilka tygodni.
Wasze komentarze