Małkowski: Urodziłem się na nowo. Czuję się tak, jakbym miał 20 lat
Przez wiele lat był niekwestionowanym numerem jeden w bramce Korony Kielce. Później jednak poważna kontuzja i kontrowersje wokół jego kontraktu sprawiły, że na długo zniknął z ekstraklasowych boisk. - Jakbym wracał do Korony, to powinienem dostać na prezentacji koszulkę od prezesa. Coś takiego się nie wydarzyło. Ja w tej Koronie cały czas byłem – zapewnia Zbigniew Małkowski. O swojej umowie, powrocie do pierwszego zespołu, perspektywach klubu i wielu innych rzeczach doświadczony bramkarz opowiedział w długiej rozmowie z naszym portalem.
Jakie są pańskie relacje z Dariuszem Trelą?
- Normalne, jak z każdym innym członkiem zespołu.
Pytam, bo Grzegorz Szamotulski mówił kiedyś, że konkurentów do gry w pierwszym składzie nie traktował pan zbyt dobrze. Podobno Krzysztofowi Pilarzowi nawet nie podawał pan ręki.
- Są to słowa, które nigdy nie miały potwierdzenia w czynach. Grzesiek coś sobie kiedyś powiedział i tak zostało. Może to były słowa rozgoryczenia, bo nie został w Kielcach na dłużej?
Po pierwszych treningach za kadencji Marcina Brosza i obozie w Wodzisławiu czuje się pan dobrze? Forma dopisuje?
- Byłoby niewłaściwie, gdyby forma już przyszła. Ona ma dopiero nadejść na pierwszy mecz w lidze. Mamy jeszcze półtora tygodnia, a potem forma będzie zwyżkować. Wróciliśmy z obozu, na którym ciężko pracowaliśmy. Na pewno było przyjemnie. Teraz zejdziemy trochę z obciążeń, nogi będą lżejsze i odczujemy to na boisku.
To, że nie rozgrywał pan meczów, to jedno, ale po drugie, to treningi w ostatnim półroczu nie były najcięższe. Ćwiczył pan tylko z chłopakami z trzeciej ligi…
- Śmieję się, że najpierw te kontuzje, a potem zesłanie do drugiego zespołu, to praktycznie rok przygotowań do gry (śmiech). Wiadomo, że obciążenia nie były takie duże, jak w ekstraklasie. Choć może źle się wyraziłem – nie obciążenia, lecz ich jakość, intensywność. Ale spokojnie – jestem na tyle doświadczonym zawodnikiem, że dam sobie radę.
Czyli generalnie jakiś przeskok było widać?
- Aż tak wielki to nie. Bez przesady. To nie byli chłopaki, którzy trenowali dwa czy trzy razy w tygodniu. I przychodzili tylko po to, żeby się pobawić piłką. Tam były normalne treningi.
A ogólnie macie już z Trelą jakieś przesłanki, kto będzie tym pierwszym?
- Nie, żaden zawodnik takich nie ma. To, że na przykład z Hapoelem zagrał taki, a nie inny zespół, wcale nie oznacza, że to będzie pierwszy skład. Tym bardziej, że czeka nas jeszcze jeden sparing. Zobaczymy. Każdy daje z siebie sto procent, aby trener miał jak największy ból głowy, kogo wystawić na mecz z Jagiellonią.
To też chyba dla pana trochę wyjątkowa sytuacja. Odkąd jest pan w Koronie, to, nie licząc samego początku i pomijając krótkie momenty, zawsze był pan zdecydowanym numerem jeden.
- Nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób. Zawsze trenowałem na sto procent i to była moja nagroda. Tak jak powiedziałeś - był Krzysztof Pilarz, jego kontuzja spowodowała, że przyszedł Grzesiek Szamotulski, był ktoś jeszcze… No i Wojtek Małecki. On cały czas naciskał. Jestem taką osobą, która narzuca sobie spory reżim, nie odpuszcza i walczy do końca. Powtarzam, że to, co robię, sprawia mi dużą frajdę. Czego chcieć więcej?
Kiedyś rozmawialiśmy telefonicznie i mówił pan, że to nie jest tak, że pan teraz wraca, bo wracać nie ma do czego. Pan cały czas jest w tym sporcie, funkcjonuje w nim.
- Dokładnie. Można by zażartować, że we wtorek była prezentacja i jakbym wracał do Korony, to powinienem dostać koszulkę od prezesa. Coś takiego się nie wydarzyło. Ja w tej Koronie cały czas byłem, choć miały miejsce jakieś… Niesnaski między nami. To jednak już się skończyło, ten rozdział został zamknięty. Ja przynajmniej tak uważam. Nie ma czasu na obrażanie się, bo ten czas szybko leci. Nie obejrzałem się, a rok mi minął. Pół roku lecząc kontuzję, a kolejne pół w drugim zespole. Teraz czas wrócić do gry.
Inną kwestią jest, czy gdyby prezes traktował pana jak nowego zawodnika, to nie miałby problemu z wręczeniem panu nowej koszulki…
- Trzeba by zadać to pytanie prezesowi. Ale myślę, że nie. Jesteśmy po rozmowie, uważam, że się dogadaliśmy.
Ominęła pana kadencja trenera Tarasiewicza, więc od razu od „Pachety” do Brosza.
- Nie do końca. Wróciłem po kontuzji i od połowy listopada trenowałem już z pierwszym zespołem. Także w klubie byłem, z trenerem się widziałem. Kontakt miałem dobry, bo zdecydowałem się robić licencję UEFA A, w szkole w PZPN-ie. Dużo rozmawialiśmy na ten temat, sporo wyciągnąłem od trenera informacji dla siebie. To było tym spowodowane. Rozmawiałem także z asystentami. Jeśli chce się iść w stronę trenerki, to trzeba to robić każdego dnia.
Czyli to pańska droga na przyszłość – bycie trenerem?
- Zawsze powtarzałem, że chcę zostać w sporcie i przy piłce. A jak się losy potoczą, to zobaczymy. Nie pogardzę stanowiskiem dyrektora (śmiech). Ale to już żarty. Wielu jest chłopaków, którzy idą w trenerkę czy do biura, na stanowisko dyrektora. Zobaczymy. Na razie skupiam się na graniu i na nowym sezonie.
Jeżeli już jesteśmy w temacie trenerów – chyba na razie ciężko powiedzieć coś o Marcinie Broszu?
- Nie, dlaczego? Sprawia bardzo dobre wrażenie, na treningach udaje się realizować cele. Zajęcia są intensywne i konkretne. Zawodnik ma to, czego potrzebuje. Trener jest na każdych zajęciach doskonale przygotowany, wie, co chce od nas wyciągnąć i robi to.
Mówił pan kiedyś, że wielki skarb Tarasiewicza to spokój, który udziela się także piłkarzom. Z Broszem może być podobnie?
- Obecny trener to taka osoba, która za dużo nie krzyczy. Powiem tak... Mam informacje z różnych źródeł i wszyscy zawodnicy, którzy pracowali z trenerem, wypowiadali się o nim pozytywnie. Nie usłyszałem żadnej negatywnej opinii. Na razie dajmy mu popracować i przyjdzie czas na oceny. Może w grudniu, może pod koniec sezonu. Dwa tygodnie pracy to stanowczo za wcześnie. Póki co, mamy okres przygotowawczy i nic złego się w nim nie może wydarzyć. Czy przegramy sparing, czy mamy jednostkę treningową, to nikt nam nic nie zabiera i nic przeciwnik nie dostaje. Zobaczymy, jak trener będzie reagował, gdy ruszy sezon.
Co do Tarasiewicza, to na pewno dało się to odczuć w grupie spadkowej. Po trzech porażkach każdy się zastanawiał, czy Korona da radę się utrzymać. I wtedy ten spokój trenera przełożył się na zespół. W końcówce z czternastego miejsca awansował na jedenaste. To najlepszy dowód na to, że to była słuszna postawa.
Ostatni mecz w ekstraklasie rozegrał pan w kwietniu zeszłego roku. Jest ten głód, żeby pokazać się szerszej publiczności?
- Głód jest, przecież rok nie grałem w piłkę. Najpierw sześć miesięcy ciężkiej pracy po kontuzji, potem zsyłka do drugiego zespołu, więc brakuje mi tego. Człowiek się rodzi na nowo i czuje, jakby miał dwadzieścia lat. Tak jak powiedziałem, cieszę się tym, co robię i walczę, żeby grać na boiskach ekstraklasy. Nie cieszę się tylko przywróceniem do zespołu. Chcę więcej. Chcę występować w lidze i pokazać się z jak najlepszej strony.
Te pańskie kontuzje przebiegały stopniowo: najpierw lekki uraz dłoni, potem poważny, i na koniec więzadła.
- Jak się okazało, zdjęcie rentgenowskie nie pokazało do końca złamania. W tym był problem, bo w momencie, kiedy przytrafił się uraz kolana i jechałem na USG, poprosiłem o dodatkowe badanie ręki. Dopiero wtedy okazało się, że ręka jest złamana. Przyplątały się niefortunne zdarzenia i no cóż… Będąc w zawodowej piłce prawie 20 lat, to przydarzyła mi się jedna poważna kontuzja kolana i jedna operacja – w sumie niezły wynik. Odpukać w niemalowane, aby coś takiego się już nie zdarzyło. Liczyłem, że skończę grać bez żadnego poważnego urazu, a ten przytrafił się na końcówkę. Trudno, trzeba zapomnieć. Kolano zrobione, nie odczuwam żadnego dyskomfortu, więc trzeba się cieszyć. Lekarz, który mnie operował, powiedział, że jeszcze pięć lat pociągnę.
Podczas tego krótkiego urlopu między sezonami był pan u spowiedzi?
- Jak tylko mam taką potrzebę, to idę. Pewnie nawiązujesz do…
Tak, do słów prezydenta.
- Chodzę regularnie do kościoła.
Lubawski powiedział, że spowiedź to warunek konieczny nie tyle do przywrócenia pana do zespołu, co do rozpoczęcia jakichkolwiek rozmów na ten temat. Mieliście jakieś spotkanie?
- Nie. Prosiłem o nie, ale do niego nie doszło. Tak jak powiedziałem, temat jest zamknięty i myślę, że nie ma co do niego wracać.
Prezes Paprocki nie kontaktował się z panem od 17 lutego, od wyroku pierwszej instancji w PZPN-ie. Kiedy nastąpiło to przełamanie?
- (dłuższa chwila zastanowienia) Po drugiej instancji, chyba na początku czerwca.
Prezes pierwszy wyciągnął rękę?
- Nie. Dostaliśmy pismo, w którym kazano nam stawić się na pierwszym treningu. Bodaj 4 czerwca poszedłem do prezesa zapytać się, co dalej z moją osobą, ze względu na wyrok i ważność kontraktu.
Zdziwił się pan, że pana i Pawła Sobolewskiego przywrócono do drużyny?
- Ja się w ogóle zdziwiłem, że Korona podważyła ten kontrakt. Od tego trzeba byłoby zacząć.
Prezydent Lubawski mówił, że dla Korony wiążąca jest decyzja nie PZPN-u, a prokuratury.
- Jakakolwiek sprawa tych kontraktów została umorzona. Nie jest kontynuowana. Umowy są ważne i tyle. Nic nowego się nie wydarzyło.
Pańskim menedżerem ciągle jest Piotr Tyszkiewicz?
- Niezmiennie od powrotu do Polski i wojaży za granicą.
Podobno przedłużenie kontraktu Radka Dejmka z Koroną zależało od tego, czy będzie dalej współpracował z tą osobą.
- Tego już nie wiem. Trzeba byłoby zapytać Radka. To już nie moje kompetencje. Nie zaglądam, kto z kim rozmawia, nie przysłuchuję się. Najważniejsze jest to, że Radek się dogadał. Z menedżerem Piotrem Tyszkiewiczem.
Mówił pan kilka miesięcy temu w „Przeglądzie Sportowym”, że nie chodzi pan na stadion, żeby swoją obecnością nie prowokować kibiców, że ktoś może zrobić zdjęcie, jak pan jest uśmiechnięty, a Korona traci gola. A nie myślał pan, że może to zadziałać w drugą stronę? Gdy Cerniauskasowi nie szło, kibice mogli głośno domagać się pańskiego powrotu.
- Ale to też chodziło właśnie o to. Żeby dać zespołowi i bramkarzom, którzy tu byli, spokój psychiczny. Dlaczego miało być tak, że ktoś przez osobę Małkowskiego miał się czuć niekomfortowo na boisku? Nie chciałem doprowadzać do niewygodnych sytuacji. Jestem osobą z reguły pogodną i zawsze można zrobić zdjęcie uśmiechniętego Małkowskiego, a potem dodać, że Korona przegrywa. Tego chciałem uniknąć i dzisiaj uważam, że to było słuszne. Nie wytwarzała się dodatkowa presja na zawodnikach na boisku. Kibice nie domagali się głośniej czy ciszej mojego powrotu. Zespół miał spokój i mój problem między mną a klubem nie przekładał się na drużynę.
Pański kontrakt zaczął być realizowany?
- Po części tak.
Te wszystkie miesiące, od stycznia do lipca…
- No to mówię – po części tak.
Powoli kończąc temat kontraktów: generalnie uważa pan, że wszystko odbyło się w sposób jak najbardziej zwyczajny i dziwi pana cała postawa Korony w tej sprawie?
- Tak. Pierwszy raz miałem taką sytuację, że ktoś, kto podpisał kontrakt, próbuje go podważyć.
Klubowi chodziło o to, że Tomasz Chojnowski miał podpisać te umowy bez zgody Rady Nadzorczej.
- Tak twierdzi prezes Paprocki. Z moich informacji wynika, że jednak tak nie było, że góra o wszystkim wiedziała i wyraziła zgodę. Rozmowy trwały, dogadaliśmy się, podpisaliśmy i tyle.
Zimą pytało o pana Zagłębie Lubin. Nie chciał pan skorzystać?
- Powiem tak: do momentu rozpoczęcia rozgrywek ja wciąż wierzyłem, że jeszcze wrócę do zespołu. Potem pojawiła się konkretna propozycja z Zagłębia Lubin, ale klub stał na takim, a nie innym stanowisku. Uważał, że mój kontrakt był nieważny.
W opinii zarządu był pan wolnym zawodnikiem i mógł pan podpisać kontrakt z dowolnym zespołem.
- Klub by tak chciał. Mając jednak na uwadze moją rodzinę i ważność tej umowy, nie mogłem po prostu iść inną drogą.
Pewnie też duże znaczenie miało to, że w Kielcach już się pan zadomowił na dobre.
- Nawet nie o to chodzi. Tak jak już mówiłem, robię to, co kocham najbardziej, czyli gram w piłkę. W tym aspekcie się realizuję. No, ale było, minęło. Nie poszedłem do Zagłębia, jestem w Koronie i czegoś mnie ta sytuacja nauczyła. Drugą stronę może też. To nie było dobre dla obu stron. Ja nie mogłem grać, a klub ze mnie nie korzystał, choć musiał mi płacić. Na pewno nie było komfortowo. Życie uczy jednak pewnych sytuacji, pewnych zachowań i patrzenia na różne sprawy. Ja do Zagłębia chciałem odejść, ale na podpisanie pewnych dokumentów nie mogłem się zgodzić. Teraz zresztą też było zapytanie z Lubina, temat wrócił.
No, ale teraz już pan wiedział o przywróceniu do pierwszego zespołu, więc Zagłębiu wypadł argument.
- Dostałem pismo, że mam się stawić na pierwszy trening, ale jakiś niepokój był, czy zostanę, czy też nie. Nie do końca było wiadomo, kto zostanie trenerem i czy będzie chciał skorzystać z moich usług.
To powtarzał Paprocki, że pańska przyszłość zależy od trenera. W obecnej sytuacji ciężko było jednak przypuszczać, że Korona z pana zrezygnuje.
- No cóż, jeśli by ze mnie zrezygnowała, zostałaby z jednym bramkarzem. Korona nie porozumiała się przecież z Wojtkiem Małeckim. Także to byłby kolejny problem klubu, że musiałby zakontraktować dwóch nowych bramkarzy. Mając mnie, naraziłaby się na kolejne koszty. Do momentu, kiedy przyszedł trener, ta obawa była, że może znowu zostanę zesłany do drugiego zespołu.
Ulżyło dopiero po zobaczeniu kadry na obóz w Wodzisławiu?
- No ulżyło, to prawda. Człowiek się nauczył, że dopóki nie ma czegoś na papierze, albo nie wsiądzie do autokaru, to go nie ma. Dopóki ten autokar nie ruszy, pewne rzeczy zawsze mogą się wydarzyć. Nauczony doświadczeniem, z tyłu głowy ten niepokój na pewno był. Myślę jednak, że swoją postawą na treningach utwierdziłem trenerów w przekonaniu, że warto mi zaufać.
Macie z Pawłem Sobolewskim podobną sytuację. Obaj jesteście doświadczeni, zbliżacie się do końca kariery, macie tu rodzinę, dzieci. Wasze zdanie w tej sprawie cały czas było takie samo?
- Propozycje były. Nie wiem, jak Paweł, ale ja na podpisanie pewnych dokumentów nie mogłem się zgodzić i się nie zgodziłem. Tak jak powiedziałem wcześniej, pięć lat mogę jeszcze pociągnąć. Zabieg był rok temu, więc jeszcze cztery lata grania mam przed sobą. Kontrakt kończy się za półtora roku, a więc zostanie jeszcze dwa i pół. Chciałbym grać jak najdłużej, bo w swoim wieku nie czuję się ani słabszy, ani gorszy od młodszych kolegów. Na dzień dzisiejszy nie widzę, żebym odstawał od zespołu. Jak kiedyś zauważę, że ktoś mnie ośmiesza na boisku, to podziękuję. Nie miałoby to sensu. Dopóki jednak jestem w stanie rywalizować fizycznie z innymi kolegami, to będę to robić.
Te dokumenty, o których pan wspomniał…
- Zostawmy to między mną a klubem. Nie wszystko musi wychodzić poza gabinety. Mieliśmy rozmowy…
Tak jak zwykle to bywa przy tego typu sytuacjach, pewnie chodziło o zaległe pieniądze.
- Nie, akurat nie chodziło o to. Temat zamknięty, jestem w pierwszym zespole. Ja się na nikogo nie obrażam, do nikogo nie mam pretensji. Niesmak został, ale cóż. Nie ma czasu na obrażanie się, ważny sezon przed nami, trzeba walczyć o to, żeby Korona dalej grała w ekstraklasie.
Ostatnie pytanie na temat kontraktów: co pan czuł, czytając komentarze kibiców na temat całej sytuacji? Na przykład takie, że powinien pan dobrowolnie zrezygnować z umowy.
- Niech każdy zada sobie pytanie, czy po podpisaniu umowy dobrowolnie się jej zrzeknie. Ja pod tym kontraktem mam inne zobowiązania.
Nie podpisał pan go jednostronnie.
- To raz, ale ja pod tą umową mam inne zobowiązania. Gdybym zrezygnował z tych pieniędzy, nie byłbym w stanie spłacić tych zobowiązań. Na podstawie tego kontraktu ja muszę się z nich wywiązać. Jak ktoś podpisuje umowę na daną kwotę, a potem weźmie kredyt pod tę kwotę, no to sorry… Nie można tak. Teraz proszę mi pokazać, kto ma podpisaną umowę na dwa czy trzy lata, nieważne, ile zarabia – tysiąc, 5 tysięcy, czy 10 tysięcy – i czy tak łatwo by z niej zrezygnował.
Gdybym był jeszcze osobą, która permanentnie doznaje kontuzji, sieje ferment w szatni, nie chce jej się na treningu, nie wiem, obraża trenerów, to można by mieć pretensje...
Wtedy byłyby argumenty dyscyplinarne.
- Dokładnie. Osoby, które pisały w Internecie pod pseudonimami, miały przez rok okazję przyjść, zobaczyć jak się rehabilituję, jak trenuję w drugim zespole. Nie miałem takiej sytuacji, żebym się obijał, nie dawał z siebie stu procent, czy siał ferment w zespole. Możecie się zapytać trenerów i będziecie mieli opinie. Ja się z tym nie spotkałem.
Uważam, że jeżeli ktoś ma cokolwiek do kogoś, to przecież można przyjść na trening, przed bramę, stanąć przed szlabanem, powiedzieć: „Małkowski, zrób to, zrób tamto”. Ja się przecież nie obrażę. A pisać w Internecie, pod pseudonimem, może nigdy nie będąc na meczu… Oczywiście, jestem osobą publiczną, każdy może mnie krytykować, ja się na to godzę, bo taki, a nie inny zawód wybrałem. Nie obrażam się, ale zachęcam wszystkich do rozmowy osobistej.
To już czysto piłkarsko: wchodzicie w nowy sezon. Pomińmy ten krótki okres, w którym trenował pan u Tarasiewicza. Ten zespół w porównaniu z tym za kadencji Martina, nie mówiąc już o Ojrzyńskim, jest zupełnie inny.
- Za każdego trenera zespół był inny.
Ale to obecne przetasowanie w Koronie było najbardziej gwałtowne na przestrzeni ostatnich lat.
- Tak, ale ja bym się wrócił cztery lata wstecz, kiedy do Korony przychodził trener Ojrzyński. Też klub skazywano na spadek jako głównego kandydata. Nowy trener, bez doświadczenia, nigdy nie pracował w ekstraklasie, jak on sobie poradzi z takimi, a nie innymi charakterami… A do przedostatniej kolejki mieliśmy realne szanse na mistrzostwo Polski. Przyszedł trener i stworzył zajebistą atmosferę w szatni. Nigdy takiej tu nie było.
Brosz jest jednak zupełnie innym człowiekiem.
- Tak, ale nie można powiedzieć, że nie ma atmosfery. Każdy zawodnik, który odchodzi z Korony, z kim by się nie rozmawiało przez telefon, żałuje, że opuszcza Kielce, bo tu jest najlepsza atmosfera w szatni. Tu jest jakby sedno serca. Każdy w niej chce się znaleźć i zobaczyć, jaka jest ta atmosfera.
Wracając do zespołu, każdy był inny. Za trenera Ojrzyńskiego był inny, za trenera „Pachety” był inny. I za trenera Tarasiewicza też był inny. Można powiedzieć, że przebudowany, bo ilu zawodników przyszło - czternastu?
Czternastu może nie, ale całkiem sporo.
- No ale około dziesięciu nowych twarzy przyszło, tak? I nowy trener. Teraz jest próba zmiany pokoleniowej, próba postawienia na młodszych zawodników. Oczywiście w oparciu o doświadczonych, więc zobaczymy, co z tego będzie.
Flagowym przykładem tej zmiany jest odejście Pawła Golańskiego. Na to można patrzeć też w ten sposób, że pewne czasy są odcięte grubą kreską.
- Tak, ale prawdą jest, że nie ma zawodników niezastąpionych. Paweł na pewno był wiodącą postacią i miał najbogatszą historię, jeśli chodzi o piłkarzy Korony Kielce. Uczestnik Ligi Mistrzów, uczestnik mistrzostw Europy… Jeżeli chodzi o doświadczenie boiskowe, to miał je przebogate. Ale wybrał inną drogę, inny klub. My na pewno możemy żałować, bo wiele zrobił dla Korony.
No właśnie, jego nowy klub, Targu Mures, nękają spore zawirowania organizacyjne. Macie z Pawłem jakiś kontakt?
- Kontakt oczywiście pozostaje. Nie jest to dla niego komfortowa sytuacja. Jak pokazuje piłka, każdego dnia może coś się wydarzyć. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Tak samo jest wracając na nasze podwórko, do Korony Kielce. Dzisiaj jest tak, jutro może być inaczej. Może przyjdą inni, może ktoś odejdzie. Dzisiaj mamy początek lipca, okno transferowe otwarte jest do września, a więc jeszcze prawie dwa miesiące. Trenerzy mają w zasadzie sześć-siedem tygodni, aby jeszcze dokooptować sobie zawodników.
Trener Brosz po sparingu z Hapoelem nie ukrywał, że na pewno ktoś się jeszcze pojawi i to być może nie jeden piłkarz.
- Trener to analizuje. Przygląda się nam, jako zawodnikom i on podejmuje decyzję, czy wzmocnienie jest potrzebne, czy też nie. Rozmawia ze swoimi współpracownikami i wyciąga odpowiednie wnioski. Liga jest długa, bo pierwszy raz w historii będziemy grali do 20 grudnia. Ostatnia kolejka jesieni wypada w grudniu, więc trochę czasu jest. Patrząc nawet z perspektywy tych dwóch tygodni, trener jest osobą ambitną i na pewno będzie chciał też powalczyć w Pucharze Polski, co wiąże się z posiadaniem szerokiej kadry.
To uczciwie i z ręką na sercu: wierzy pan w ten zespół?
- Jak zawsze. Gdybym nie wierzył, to by mnie tu nie było i bym nie grał w piłkę. Wiara zawsze umiera ostatnia. Nie możemy tych nowych chłopaków, którzy przyszli do Korony, na dzień dobry skazywać, postawić na nich krzyżyk i powiedzieć, że się nie nadają. Spokojnie, oni też mają swoje ambicje i chcą się pokazać. Liczna grupa przyszła również z drugiego zespołu i to jest dla nich bodziec, żeby się wypromować w ekstraklasie. Będą trenowali z lepszymi, a chcąc, nie chcąc, to trenując z lepszymi, musisz podnosić swoje umiejętności. Jeżeli tego nie robisz, to za tydzień cię tu nie będzie, bo trenerzy to zauważą. Musisz to robić, bo tak to w sporcie działa.
Rozmawiał Marcin Długosz
Wasze komentarze