Niektóre stadiony powinny zniknąć z powierzchni ziemi
Zdyszany robię chyba już dziesiąte okrążenie stadionu w Lubinie. Mecz rozpocznie się za jakieś 25 minut, a nasze pierwsze wejście antenowe za niecałe 10. Do tego trzeba rozstawić sprzęt, wszystko podpiąć i uspokoić oddech. „Którędy na trybunę prasową?” – pytam panią noszącą charakterystyczną kamizelkę z napisem „Steward”. I tutaj zaczyna się problem.
W oczach rozmówczyni widzę panikę. Tej chwili towarzyszy wymowne milczenie i rozłożone ręce. „Nie mam pojęcia” – odpowiada zmęczona walką z własną pamięcią. Już mam coś ostro skomentować o poziomie organizacji, kiedy nad głową nieszczęsnej pomocniczki widzę ukryty napis – „Trybuna Prasowa”.
Trochę absurdalne, nie?
Pani, która powinna mi pomóc dostać się do każdego miejsca na stadionie, obstawia wejście na prasówkę, do której drogi nie potrafi mi wskazać. Typowa ekstraklasowa organizacja. Przez cztery sezony komentowania meczów Korony, odwiedziłem wszystkie obecne i kilka byłych stadionów najwyższej klasy rozgrywkowej.
Zapach stęchlizny
Bywało różnie. Ot chociażby Łódź. Będąc na Widzewie, dostaliśmy kabinę komentatorską. Ta kiedyś musiała być dumą budowniczych Polski Ludowej, bo wchodząc do środka człowiek czuł się jak w kapsule czasu. Ściana z rozmokniętej płyty wiórowej, gniazdka wiszące „na słowo honoru”, internetu brak, w powietrzu zapach stęchlizny, a przez wszechobecną wilgoć mróz był bardziej dotkliwy niż na zewnątrz.
Najgorsze było jednak okno, przez które mieliśmy oglądać mecz. Podwójna szyba zaparowana od środka, nie widać nic. Może tak otworzyć? Nic z tego! Zawiasy i zamki zardzewiałe. Ale to nie wszystko, bo z tego spotkania pochodzi jeszcze inna niezła historia.
Jakie było moje zaskoczenie, kiedy dowiedziałem się, że w Łodzi nie przywidziano żadnego parkingu dla prasy. Samochód na kieleckich „blachach”, a o braku miejsca dla naszego auta dowiedziałem się dopiero na miejscu. Jak żyć? Idę więc do „odpowiednich” osób z zapytaniem, co w takiej sytuacji organizator przewidział dla swoich gości? Oczywiście żadnej alternatywy mi nie podano, ale za to podrzucono pomysł.
Zamiast parkować pod bramą stadionu między wchodzącymi kibicami gospodarzy, usłyszałem: „Niech pan zaparkuje sobie koło policji, tam będzie bezpiecznie”. Idę więc do dzielnych stróżów porządku z zapytaniem czy wolno mi zaparkować mój krążownik między ich busami. „Spoko” – usłyszałem. „Tylko jak będzie jakaś rozróba to my stąd uciekamy, więc wie pan...”. Rozróby, co prawda nie było, ale wolałem nie liczyć na bohaterskich stróżów prawa. Zaparkowałem pod centrum handlowym kilometr dalej.
Jakim cudem ten klub otrzymywał licencję?
Wnuk Osamy na stadionie?
Są też takie z nowoczesnymi stadionami, pieniążkami i ogólnie dobrym klimatem, które z organizacją mają poważne problemy.
Na przykład na Legii również nie mają parkingu. Tam też, siedząc na trybunie prasowej, nie można wyciągnąć aparatu. Wszystko pod groźbą naubliżania ci przez stewarda, albo nawet wyrzucenia ze stadionu. W Warszawie jednak ogólnie jest po „europejsku”. Dają radę. Nie zmienia to faktu, że wszyscy patrzą tam na ciebie jak na wnuka Bin Ladena, intruza, a w najlepszym wypadku prowincjonalnego głupka.
Inny bardzo ładny stadion to PGE Arena w Gdańsku. Tutaj trzeba przyznać, że zwykle nie miewaliśmy problemu i gdańszczanom raczej obce były tego typu absurdy. Do czasu... Czyli ostatniego spotkania Korony z Lechią.
Na stadion jak zwykle, bezproblemowo. Następnie, objuczeni sprzętem ruszamy do znanego nam miejsca odbioru wejściówek prasowych. Tu pierwszy alarm, wszystko zamknięte na głucho. Pomocy szukamy zatem u stojącego nieopodal ochroniarza. Ten informuje nas, że odbiór wejściówek odbywa się w budzie parkingowej jakieś 300 metrów stąd. Idziemy zatem do wskazanego miejsca. Od razu dziwi mnie, że na stadionie goszczącym EURO, dokładnie wykończonym i oddanym do użytku, gdzie odbiór tego typu rzeczy odbywał się w fajnie przygotowanym, profesjonalnym miejscu, zdecydowano się na powrót do białego blaszaka znanego z polskich placów budowy. No ale cóż, ufamy wiedzy ochroniarza.
Alarm numer dwa – tu też naszych akredytacji nie ma. Są za to wjazdówki uprawniające do zostawienia auta na parkingu przy stadionie. Pytanie tylko, po co? Skoro my poradziliśmy sobie bez tego glejtu? Bezsens.
W ochronie dziury jak w szwajcarskim serze, więc myślimy sobie, czy aby nie porzucić poszukiwań i nie spróbować wejść na prasówkę. Pomysł szybko upada, bo przypomnieliśmy sobie o kołowrotkach, kodach kreskowych i przeszukiwaniach, jak na meksykańskiej granicy. Swoją drogą, ochroniarze aż tak dokładni są tylko tu i na Legii. Na inne obiekty mógłbyś wnieść 5 „kilo” trotylu oraz dwa „kałachy” i nikt by nie zareagował.
Wracamy do poszukiwań naszych wejściówek. Ruszmy do następnej bramy. To nie tu, odsyłają nas dalej. Brama następna – każą nam wrócić. Mijają minuty. Kilogramy w walizkach ciążą coraz bardziej, nic nie wiemy, a złość narasta. W końcu któryś z ochroniarzy wpada na pomysł skorzystania z krótkofalówki. Mamy to! Nasze wejściówki są w jakimś hotelu prawie kilometr dalej... Komentarz zbędny.
Marzę, aby te stadiony zniknęły z powierzchni ziemi
Czyli najlepiej zepchnąć i zapomnieć. Tutaj przodują Chorzów i Bydgoszcz. Pierwszy to relikt, który nadaje się tylko do tego, żeby utworzyć tam skansen. O problemach z internetem i prądem mówić nie będę. Natomiast o tym, jak oklejono nam auto wlepkami „Waldek King”, nawet nie wspomnę.
Bywało śmiesznie. Najlepsze jest to, że w Chorzowie zawsze przyznają więcej akredytacji, niż jest miejsc. Łatwo sobie wyobrazić jakim chaosem się to kończy. Ostatnio siedzieliśmy tam niemalże na głowach współtowarzyszy, a obok wciśnięte były kolejne dwie osoby z Chorzowa, które dość dosadnie reagowały na boiskowe wydarzenia.
Ile „K” i „Ch” poszło bokiem przez nasze mikrofony w Polskę, trudno zliczyć. Kulturka… Bydgoszcz to inna para kaloszy. Lekkoatletyczny stadion z boiskiem „kilometr” od trybun, dodatkowo śmieszna konstrukcja niecki stadionowej i pulpity, za którymi człowiek czuje się jak liliput. Na stadionie Krzyszkowiaka z trybun widać niewiele.
Tutaj docieramy do tego co zainspirowało mnie do napisania tego tekstu. Stadion w Bielsku.
Ja rozumiem, że obiekt Podbeskidzia jest jeszcze w budowie, że to nie jest efekt finalny, że jeszcze się sporo zmieni, ale projektant odpowiedzialny za to cacko chyba chciał komuś zrobić na złość. Zapewne dziennikarzom.
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego bilety na trybunę za bramką są najtańsze? Bo stamtąd najmniej widać. Proste.
W Bielsku nie pomyśleli, że dziennikarze są też oczami tysięcy ludzi nie będących na stadionie i z takiego miejsca, jakie nam zafundowano, ten przekaz może być, delikatnie ujmując, niedoskonały. Na Podbeskidziu wszystko szło dobrze, póki nie zorientowaliśmy się skąd będziemy oglądać mecz.
Nie lubię kabin. Odcinają od meczu, ryku trybun, zapachu rac, mieszaniny emocji i wysiłku na twarzach uczestników. Odcinają od wiszącej w powietrzu piłkarskiej wojny. Czujesz się jakbyś oglądał to w telewizji, tyle że w HD i 3D.
No ale ok, kabina nie była jeszcze tragedią. Jej umiejscowienie już tak. Trybuna za bramką, wysokość poprzeczki, przesunięcie na wprost chorągiewki w narożniku boiska. Taka widoczność i perspektywa pozwala tylko na ogólne rozeznanie się w meczu. Nie możesz analizować akcji i obrazowo jej przedstawić, jeśli nie widzisz czy zawodnik jeszcze jest w boisku, czy może w tańcu z piłką zapędził się już za końcową linię.
Nie masz żadnego prawa oceniać takiego spotkania pod żadnym kątem, a już na pewno nie można przekazywać opinii, czy relacji słuchaczom i czytelnikom. To nie wszystko, bo ktoś uznał, że odpowiednim będzie usadzić kibiców tuż za szybą. To oczywiście sprawiało, że każde ich poderwanie się, ewentualnie wyjście na papierosa, zabierało ci od kilku sekund do całych minut widoczności boiska, bądź konkretnego jego sektora.
Oglądając skrót, miałem wrażenie jakbym był na innym meczu. Na brak internetu już nawet nie chciało mi się narzekać. Mimo wszystko, w Bielsku było fajnie. Ludzie sympatyczni i pomocni, ale projektanta stadionu powinni pędzić w łachmanach przez miasto pod pręgierz. Pierwszy, mam nadzieję ostatni raz, spotykam się z takim umiejscowieniem prasówki.
Teraz trochę pozytywów
Kiedyś (dawne czasy) byliśmy w Białymstoku. Nowy stadion był dopiero w planach. Po długim poszukiwaniu odpowiedniej bramy, w końcu trafiliśmy na nasz wjazd. Za parking robiła sporych rozmiarów rozjeżdżona łąka. Wolnego miejsca sporo, zatem ustawiam się tuż obok kolejnego samochodu. W lusterku błyskawicznie dostrzegam wściekłego ochroniarza. Typowy Pan Mietek w mało cenzuralnych słowach poinformował mnie, że nie można tu stawać i mam przeparkować. Co prawda żadnych oznaczeń na łące nie było, ale przecież byłem w gościach, różne mogą mieć zwyczaje.
Zwątpiłem gdy okazało się, że mam stanąć zaledwie 5 metrów dalej. Ruszam i za parę sekund stoję samotnie w wyznaczonym miejscu. Zerkam na ochroniarza. Zły, do tego kręci głową. „Jeszcze pół metra w lewo!” – wycedził przez zęby.
Kompletnie nie rozumiem sensu tych absurdalnych operacji, ale posłusznie wykonuje. Po wyjściu z auta rozglądam się po parkingu w poszukiwaniu jakichś zakazów, oznaczeń, czegokolwiek. Nie ma. Mój samochód stoi samotnie pośrodku placyku utrudniając życie innym. Za 3 minuty na miejscu z którego mnie wygoniono parkuje inny wóz. Mietek spokojnie pali szluga. Bareja.
Ruszamy w kierunku stadionu. Wchodzimy przez wyznaczone miejsce, ale za moment jesteśmy cofani. Nie tędy. Idziemy gdzie wskazuje steward. I stamtąd też nas wyganiają. Chodzimy tak od Annasza do Kajfasza już od kilkunastu minut. W końcu pod jedną z bram puszczają mi nerwy. Korzystam ze znajomości podwórkowej łaciny i w ten sposób próbuję się dostać na moje miejsce. Teraz z ochroniarzem rozmawia się o dziwo zdecydowanie lepiej.
Dopiero interwencja przechodzącego nieopodal Pawła Jańczyka załatwia sprawę. Jesteśmy na stadionie, a ja szczerze nienawidzę Białegostoku. To jednak przeszłość, a dziś wyjazd na Podlasie jest jednym z moich ulubionych. Piękny funkcjonalny stadion, wszystko dopięte na ostatni guzik, jasne oznaczenia, bezproblemowe załatwienie wszystkiego. W Białymstoku nie ma teraz żadnych problemów. Wymieniona też została cała załoga stewardów. Średnią wieku mogą mieć nawet najniższą ze wszystkich obiektów w ekstraklasie, ale za to są uśmiechnięci, pomocni i wiedzą wszystko to, co powinni wiedzieć. Wzór.
Takich miejsc jest jeszcze kilka. Mimo dość prowincjonalnego stadionu, chyba każdy z moich kolegów lubi wyjazdy do Bełchatowa. Poza niewielkimi pulpitami, naprawdę nie ma do czego się tam przyczepić. Ja osobiście dobrze wspominam też wyjazdy do Gliwic. Stadion, co prawda, wygląda jak sporych rozmiarów hala sportowa, ale jest dość funkcjonalny i obsługa jest raczej przyjazna.
Piszę „raczej”, bo kiedyś kolegę z Korona TV wyrzucono tam na trybuny. Powód? Ochroniarze na gliwickim stadionie nie znali przepisów, a bardzo chcieli się popisać swoją władzą. Nie pomogła nawet interwencja tamtejszego rzecznika.
Właśnie! Jeśli już mówimy o tej funkcji, wypada mi przypomnieć stadion Lecha, gdzie poza tym, że pracuje się naprawdę bardzo przyjemnie, można liczyć na pomoc w naprawdę kryzysowej sytuacji. Od skutków własnej głupoty wybawił mnie tamtejszy rzecznik. W pośpiechu zapomniałem aplikować o możliwość wjazdu na stadionowy parking. Już lekko opóźnieni docieramy na Bułgarską, a tu klops – nie chcą nas wpuścić. Sytuacja staje się mało ciekawa, bo strażnik jest nieugięty, mecz się zbliża, a niebiescy już zaczynają interesować się naszym nieprawidłowo zaparkowanym na poboczu wozem. Na stronie wyszukuję numer do rzecznika, nie znam chłopa, a na dodatek jest chwila przed pierwszym gwizdkiem. Nie musi być nawet pod telefonem, nie mówiąc już zorganizowaniu pomocy beztroskim podróżnym z Kielc. Chwila rozmowy i za 3 minuty rzecznik Lecha, pokonując sprintem kilkaset metrów ze stadionu do bramy, osobiście wręcza nam wjazdówkę. Kapitalne zachowanie za które wciąż jestem mu wdzięczny.
Szczecin, mimo archaicznej skorupy udającej stadion, staje na wysokości zadania. We Wrocławiu też jest sympatycznie. W Lubinie, pomimo zgrzytu ze stewardami, pozwolono nam pracować do wpół do drugiej w nocy.
Najlepiej jednak i tak jest w domu – w Kielcach. Nie piszę tego dlatego, że znam tych ludzi, jestem stąd, czy coś w tym stylu. Myślę po prostu, że nasz obiekt jest nieźle rozplanowany, ludzie wiedzą, co należy do ich zadań i świetnie się z nich wywiązują. Fakt, że byliśmy pionierami sprawia, że w Kielcach przerabiali już niejeden problem i nic nie jest już dla nich tajemnicą nie do rozwiązania.
Jak to mówią – wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Mateusz Żelazny – komentator sportowy i prezenter Radia eM Kielce.
Fot.Paula Duda, materiały własne
Wasze komentarze
Czytajcie ze zrozumieniem. Chyba, że nie potraficie, to obrazki przeglądajcie.
do tego,dobrze ci radzę.
Na tle tego, co jest opisane w tekście, to dziennikarze na Kolporter Arenie mają dobre warunki - odbiór akredytacji w dobrym miejscu, parking, wejście, pomieszczenie robocze.